— «Konrad!». Wiadro zimnej wody uciszyło więźnia. Oprawca zapalił nowego papierosa i rozdmuchał jego koniec. Anwaldt wpatrywał się z przerażeniem w żarzący się szpic.
— Nazwisko tego podejrzanego?
— Paweł Krystek.
Gestapowiec wstał i wyszedł. Po pięciu minutach wszedł do celi w towarzystwie znanego Anwaldtowi Turka.
— Kłamiesz, głupcze. Nikogo takiego nie było u barona, prawda? — zwrócił się do Turka, który włożywszy okulary przeglądał plik czarno-srebrnych zaproszeń. Kręcił przy tym głową, potwierdzając w ten orientalny sposób słowa gestapowca, który chciwie zaciągnął się ostatkiem papierosa.
— Zmarnowałeś mój czas i ośmieszyłeś moje metody. Sprawiłeś mi przykrość. Dokuczyłeś mi — westchnął i pociągnął kilka razy nosem. — Proszę się nim zająć. Może pan będzie skuteczniejszy.
Turek wyjął z teczki dwie butelki miodu rozrobionego z niewielką ilością wody i powoli — obie naraz — wylał na głowę, ramiona i brzuch więźnia, szczególnie obficie oblał podbrzusze i genitalia. Anwaldt zaczął krzyczeć. Z jego krtani dobywał się bełkot, ale Turek zrozumiał: «Ja będę mówić!». Spojrzał na Standartenfuhrera. Ten dal znak «rób dalej swoje». Turek wyjął z teczki słoik i podsunął go pod oczy więźniowi. Z tuzin szerszeni kąsało się wściekle i wykrzywiało grube odwłoki.
— Będę mówić!!!
Turek trzymał słoik w wyprostowanej ręce. Nad betonową posadzką.
— Będę mówić!!!
Turek upuścił słoik.
— Będę mówić!!!
Słoik zbliżał się do posadzki. Mocz rozprysnął się wokoło. Słoik wylądował na kamiennej podłodze. Anwaldt nie panował nad swoim pęcherzem. Tracił przytomność. Słoik nie zbił się. Jedynie głucho stuknął o beton.
Turek odsunął się ze wstrętem od nieprzytomnego więźnia. Pojawił się natomiast gruby Konrad. Odwiązał Anwaldta od krzesła i chwycił go pod pachy. Nogi wlokły się po kałuży. Standartenfuhrer szczeknął:.
— Zmyjcie z niego te szczyny i zawieźcie do Lasku Osobowickiego — zamknął za Konradem drzwi i spojrzał na Turka. — Czemu ma pan taką zdziwioną minę, Erkin?
— Przecież miał go pan już na widelcu, Standartenfuhrer Kraus.
— Już był gotów wszystko wyśpiewać.
— Jest pan zbyt narwany, Erkin — Kraus przyglądał się szerszeniom rzucającym się w słoiku z grubego jenajskiego szkła. — Przyjrzał mu się pan? Teraz musi odpocząć. Znam takich, jak on. Zacznie nam wyśpiewywać takie bzdury, że będziemy je musieli sprawdzać przez tydzień. A ja nie mogę go tak długo tu trzymać. Mock jest jeszcze bardzo silny, a z Abwehrą ma bardzo dobre stosunki.
— Poza tym, Anwaldt jest już mój. Jeżeli zdecyduje się na wyjazd, dorwą go moi ludzie w Berlinie. Jeżeli zostanie tutaj, to znowu go poproszę na rozmowę. I w jednym, i w drugim wypadku wystarczy, że zobaczy zwykłą pszczołę, a już będzie śpiewał. Erkin, od dzisiaj pan i ja jesteśmy dla tego policjanta demonami, które nigdy go nie opuszczą…
Wrocław,
środa 11 lipca 1934 roku. Godzina trzecia nad ranem
Na świat opadła wilgotnym całunem rosa. Perliła się na trawach, drzewach i nagim ciele mężczyzny. W zetknięciu z rozpaloną skórą natychmiast parowała. Policjant obudził się. Po raz pierwszy od wielu dni poczuł dreszcz chłodu. Z najwyższym trudem wstał i ciągnąc opuchniętą nogę obijał się o drzewa. Wyszedł na żwirową alejkę.
Zmierzał ku jakiejś ciemnej budowli odbijającej się kanciastym cieniem od jaśniejącego nieba. W tym momencie smagnął go blask reflektorów. Pod budynkiem stał samochód, którego światła boleśnie wykrawały z ciemności nagość Anwaldta. Usłyszał okrzyk «Stój!», przytłumiony kobiecy śmiech, odgłos żwiru trzaskającego pod butami idących mężczyzn. Dotknął obolałej szyi, szorstka kołdra ocierała poranione ciało. Otworzył oczy w kojącym blasku nocnej lampki. Zza grubych szkieł wpatrywały się w niego mądre oczy doktora Abrahama Lanzmanna, osobistego lekarza barona von der Maltena.
— Gdzie ja jestem? — na jego twarzy pojawiła się nikła próba uśmiechu. Rozbawiło go, że po raz pierwszy to nie alkohol był przyczyną niepamięci.
— Jest pan w swoim mieszkaniu — doktor Lanzmann był niewyspany i poważny. — Przywieźli pana policjanci patrolujący tzw. Szwedzki Bastion w Lasku Osobowickim. Tam latem gromadzi się sporo dziewczynek. A tam, gdzie one są, zawsze dzieje się coś nieciekawego. Ale do rzeczy. Znalazł się pan na progu świadomości. Powtarzał pan uparcie swoje nazwisko, nazwisko Mocka, pana barona oraz swój adres. Policjanci nie chcieli zostawiać swojego, jak sądzili, pijanego kolegi i odwieźli pana do domu. Stąd zadzwonili do barona.
— Teraz muszę pana opuścić. Pan baron przekazuje przeze mnie tę oto kwotę — popieścił opuszkami palców kopertę leżącą na stole. — Tutaj ma pan maść na opuchliznę i skaleczenia. Na każdej buteleczce i fiolce jest informacja o przeznaczeniu i dawkowaniu lekarstwa. Sporo udało mi się znaleźć w domowej aptece, zważywszy na niecodzienną porę. fest piąta rano. Zegnam pana. Przyjadę około południa, jak pan się wyśpi.
Mądre oczy doktora Lanzmanna przykryły się powiekami.
Opuchnięte oczy Anwaldta również. Nie mógł zasnąć, przeszkadzały mu rozgrzane ściany, oddające dzienne ciepło. Po kilku ruchach stoczył się z łóżka na brudny dywan. Posuwając się na czworakach dotarł do parapetu, odsunął ciężkie zasłony i otworzył okno. Opadł na kolana i dotarł powoli do łóżka. Położył się na kołdrze i ocierał lnianą chustą, omijając opuchlizny — wulkany bólu. Gdy tylko zamykał oczy, do pokoju wlatywały chmary szerszeni, gdy zamykał przed nimi okno, mury kamienicy dusiły go rozpalonym oddechem, a z dziur wypełzały karaluchy — niektóre podobne do skorpionów. Słowem, nie mógł zasnąć przy zamkniętym oknie, a nie mógł spać z otwartymi oczami.
Wrocław,
czwartek 12 lipca 1934 roku. Godzina ósma rano
Rano trochę się ochłodziło. Zasnął na dwie godziny. Po przebudzeniu zobaczył cztery osoby siedzące koło łóżka. Baron cicho rozmawiał z doktorem Lanzmannem. Kiedy zauważył, że chory się obudził, skinął na dwóch stojących pod ścianą sanitariuszy. Ci chwycili policjanta pod pachy i zanieśli go do kuchni, umieścili w wielkiej balii napełnionej letnią wodą. Jeden obmywał gąbką obolałe ciało Anwaldta, drugi usuwał brzytwą ciemny zarost. Po chwili znów leżał w łóżku, na czystym, sztywnym prześcieradle i wystawiał swe poranione członki na działanie maści i balsamów doktora Lanzmanna. Baron cierpliwie czekał ze swoimi pytaniami, dopóki medyk nie skończy. Anwaldt mówił około dwóch kwadransów.
Przerywał i zacinał się. Nie panował nad rozchwianą składnią. Baron słuchał na pozór obojętnie. W pewnej chwili policjant urwał w pół słowa i zasnął. Śnił o śnieżnych szczytach, lodowych przestrzeniach, o mroźnych podmuchach Arktyki: wiatr dął i wysuszał skórę, skąd ten chłód, skąd ten wiatr? Otworzył oczy i zobaczył w ciemnym słońcu zachodu jakiegoś chłopca wachlującego go złożoną gazetą.
— Kim jesteś? — z trudem poruszał szczęką obwiązaną bandażem.
— Helmut Steiner, kuchcik pana barona. Mam się panem opiekować, dopóki jutro doktor Lanzmann nie przyjedzie zbadać pana.
— Która godzina?
— Siódma wieczór.
Anwaldt próbował przejść się po pokoju. Z trudem opierał się na spuchniętej pięcie. Na krześle dostrzegł wyczyszczone i starannie odprasowane beżowe ubranie. Szybko wciągnął kalesony i rozejrzał się za papierosami.