Dowódca krzyżowców bez słowa rzucił się na dziewczynkę powalił ją na nierównej, kamiennej posadzce i po krótkiej chwili zdobył swój kolejny wojenny łup. Brat dziewczynki powiedział coś o ojcu i zemście. Gwałciciel widział w świetle kaganka kilka skorpionów, które wypełzły z jakiejś rozbitej glinianej stągwi. Nie bał się ich, przeciwnie — obecność tych groźnych stworzeń rozpalała dodatkowo jego namiętność. Wokół krzyczeli podnieceni mężczyźni, śmierdziała oliwa, tańczyły cienie na ścianach. Nasycony krzyżowiec podjął decyzję: dzieci najwyższego kapłana szatańskiej sekty zostaną przykładnie ukarane. Kazał obnażyć brzuch chłopca i dziewczyny. Uniósł swój miecz, swego wiernego towarzysza w walce ad maiorem Dei gloriam i uderzył nim pewnie i niezbyt mocno. Ostrze zatoczyło półkole i swym czubkiem rozorało aksamitny brzuch dziewczynki i pokryty pierwszym zarostem brzuch chłopca. Rozstąpiła się skóra odsłaniając wnętrzności. Krzyżowiec zdjął hełm i bardzo sprawnie za pomocą sztyletu wrzucił doń kilka skorpionów. Następnie przechylił jak naczynie ofiarne nad trzewiami obu ofiar. Rozzłoszczone, wyginające się skorpiony znalazły się wśród ciepłych jelit. Kąsały na oślep ostrym kolcem odwłoka i ślizgały się we krwi. Ofiary żyły jeszcze długo i nie spuszczały płonących oczu ze swego oprawcy.
XII
Wrocław,
Poniedziałek 16 lipca 1934 roku. Godzina czwarta po południu
Upał wzmógł się w poobiedniej porze, ale, o dziwo, ani Mock, ani Anwaldt zdawali się go nie odczuwać. Temu drugiemu dokuczał natomiast ból dziąsła, z którego przed godziną dentysta wyrwał korzeń.
Obaj siedzieli w Prezydium Policji w swoich gabinetach. Łączyło ich jednak nie tylko miejsce — myśli obu zaprzątała również wspólna sprawa. Znaleźli mordercę — był nim Kemal Erkin. Obaj potwierdzili swoje pierwsze, jeszcze intuicyjne, podejrzenia, powzięte pod wpływem prostej asocjacji: skorpion wytatuowany na dłoni Turka — skorpiony w brzuchu baronówny — Turek jest mordercą. Ten wniosek po ekspertyzie Hartnera zyskiwał coś, bez czego każde śledztwo byłoby błądzeniem we mgle — motyw: zabijając Mariettę von der Malten Turek pomścił zbrodnię sprzed siedmiu wieków, którą na dzieciach Al-Szausiego, przywódcy sekty jezydów, popełnił w roku 1203 przodek barona, krzyżowiec Godfryd von der Malten. Jak powiedział Hartner, nakaz zemsty przekazywano z pokolenia na pokolenie. Rodziła się jednak wątpliwość: dlaczego dokonano jej dopiero teraz, po siedmiuset latach? Aby ją rozwiać i zamienić podejrzenia w niezachwianą pewność, należało odpowiedzieć na pytanie, czy Erkin był jezydą?
Pozostawało ono, niestety, bez odpowiedzi, dopóki o Erkinie nie było wiadomo nic więcej poza nazwiskiem, narodowością i bełkotem grubego Konrada «on się u nas uczy». To mogło oznaczać, że Turek odbywa we wrocławskim gestapo coś w rodzaju stażu, praktyki. Jedno było pewne: domniemanego mordercę należało ująć, używając wszelkich możliwych środków. I przesłuchać. Też przy zastosowaniu wszelkich możliwych środków.
W tym momencie zgodne refleksje obu policjantów napotykały poważną barierę: gestapo strzeże swych tajemnic. Z całą pewnością Forstner, uwolniony z «imadła» po śmierci barona von Kópperlingka, nie będzie chciał współpracować ze znienawidzonym przez siebie Mockiem. Zatem zdobycie podstawowych danych Erkina sprawiało wielką trudność, nie mówiąc już o doszukaniu się dowodów jego przynależności do tajnych organizacji i sekt. Mock nawet nie próbował wytężać pamięci, aby wiedzieć, że nie spotkał nigdy w Prezydium Policji nikogo podobnego do Erkina. Nie było w tym zresztą nic dziwnego. Dawny Wydział Polityczny Prezydium Policji, zajmujący zachodnie skrzydło budynku przy Schweidnitzer Stadtgraben 2/6, stanowił teren, na który po upadku Piontka i supremacji Forstnera nie sięgały macki Mocka. Infiltrowany od dawna przez hitlerowców, po lutowym dekrecie Goringa opanowany przez nich oficjalnie, był niezależnym i tajemniczym organizmem, którego liczne agendy mieściły się w zupełnie niedostępnych dla nikogo z zewnątrz, wynajętych willach w pięknej dzielnicy Borek. Erkin mógł pracować właśnie w jednej z takich willi, a jedynie bywać w «Brunatnym Domu» przy Neudorferstrasse. W dawnych czasach Mock zwracał się po informacje po prostu do szefa konkretnego wydziału Prezydium Policji. Teraz zupełnie nie wchodziło to w grę. Wrogi mu szef gestapo Erich Kraus, prawa ręka osławionego szefa wrocławskiego SS Udo von Woyrscha, prędzej przyznałby się do żydowskiego pochodzenia, niż przekazałby najbłahsza nawet plotkę poza swój wydział.
Zdobycie danych o Erkinie, a następnie aresztowanie go było punktem, w którym rozdzielały się identyczne dotąd zamiary Mocka i Anwaldta. Myśli dyrektora poszybowały w stronę szefa wrocławskiej Abwehry, Rainera von Hardenburga, nadzieje Anwaldta skupiły się wokół doktora Georga Maassa.
Pamiętając o otrzymanej dziś rano przestrodze, że jedna z telefonistek jest kochanką zastępcy Krausa, Dietmara Fóbego, Mock wyszedł z budynku policji i przez Schweidnitzer Stadtgraben udał się na skwer koło domu towarowego Wertheima. Dusząc się od gorąca w przeszklonej budce telefonicznej wykręcił numer von Hardenburga.
W tym czasie Anwaldt, krążąc po budynku Prezydium, nadaremnie starał się odszukać szefa. Zniecierpliwiony, postanowił podjąć decyzję na własną rękę. Otworzył drzwi do pokoju asystentów kryminalnych. Kurt Smolorz zrozumiał w lot i wyszedł za nim na korytarz.
— Niech pan weźmie jednego człowieka Smolorz i pójdziemy po Maassa. Może i jego posadzimy na fotelu dentystycznym.
I Mock, i Anwaldt jednocześnie odczuli, że upał zrobił się tropikalny.
Wrocław,
Tegoż 16 lipca 1934 roku. Godzina piąta po południu
W mieszkaniu Maassa panował nieopisany bałagan. Anwaldt i Smolorz, zmęczeni pośpieszną rewizją, siedzieli w bawialni i ciężko sapali. Smolorz co chwilę podchodził do okna i zerkał na pijaka, który przyklejony do ściany kamienicy wodził dokoła dziwnie przytomnym wzrokiem. Maass nie nadchodził.
Anwaldt wpatrywał się w leżącą przed nim ręcznie zapisaną kartę papieru maszynowego. Było to coś w rodzaju nieukończonego planu raportu, dwa chaotyczne zdania. Na górze kartki wypisano: «Hannę Schlossarczyk, Rawitsch. Matka?». Poniżej: «Śledztwo w Rawitsch. Na firmę detektywistyczną „Adolf Jenderko“ wydano 100 marek».
Anwaldt nie zwracał już uwagi, ani na upał, ani na dźwięki pianina z mieszkania powyżej, ani na lepiącą się do ciała przyciasną koszulę, ani nawet na rwący ból po usunięciu korzenia zęba. Wbijał wzrok w kartkę i rozpaczliwie usiłował przypomnieć sobie, gdzie zupełnie niedawno spotkał się z nazwiskiem «Schlossarczyk». Spojrzał na Smolorza, który nerwowo przewracał czyste kartki leżące na okrągłym talerzu do ciasta, i wydal okrzyk Archimedesa. Już wiedział: to nazwisko widniało w dossier służby von der Maltena, które wczoraj przeglądał. Odetchnął z ulgą: Hannę Schlossarczyk nie będzie niewiadomą jak Er kin. Mruknął do siebie:
— Wszystkiego dowiem się od firmy «Adolf Jenderko».
— Słucham? — Smolorz odwrócił się od okna.
— Nic takiego, po prostu głośno myślałem.
Smolorz podszedł do Anwaldta i spojrzał mu przez ramię. Uważnie przeczytał notatkę Maassa i parsknął śmiechem.
— Z czego się śmiejecie?
— Zabawne nazwisko Schlossarczyk.
— Gdzie leży to miasto Rawicz?
— W Polsce, z pięćdziesiąt kilometrów od Wrocławia, tuż za granicą.