Выбрать главу

Anwaldt zawiązał poluzowany krawat, włożył kapelusz i zerknął z niesmakiem na swoje zakurzone buty.

— Pan, Smolorz, i pański pseudo-pijak będziecie na zmianę siedzieć w mieszkaniu Maassa, dopóki nie przyjdzie. Gdy nasz uczony się zjawi, proszę go zatrzymać, a potem zawiadomić Mocka lub mnie.

Anwaldt zamknął ostrożnie drzwi za sobą. Po chwili wrócił i spojrzał na Smolorza z ciekawością:

— Powiedzcie no mi, dlaczego tak was rozśmieszyło nazwisko Schlossarczyk?

Smolorz uśmiechnął się z pewnym zakłopotaniem.

— To mi się skojarzyło ze słowem Schlosser — «ślusarz». Proszę pomyśleć: kobieta ma na nazwisko «Ślusarz». Cha, cha… co to za ślusarz bez klucza albo wytrycha… cha… cha…

Wrocław,

Tegoż 16 lipca 1934 roku. Godzina szósta po południu

Teichacker Park[10] za Dworcem Głównym kipiał o tej porze życiem. Ochłody szukali w nim podróżni przesiadający się we Wrocławiu, urzędnicy z Dyrekcji Kolei Żelaznej pracujący po godzinach przed wymarzonym urlopem w Sopocie lub Stralsundzie, przy kioskach z lodami hałasowały dzieci, na ławkach służące rozpychały się wielkimi zadami, półleżeli lżej chorzy ze szpitala Bethesda, dymili cygarami ojcowie rodzin odświeżeni prysznicem w łaźniach natryskowych i lekturą gazet w czytelni, łypiąc na leniwie przechadzające się prostytutki. Pod kościołem Zbawiciela beznogi weteran grał na klarnecie. Widząc dwóch spacerujących elegancko ubranych mężczyzn w średnim wieku, zagrał jakiś operetkowy kuplet, spodziewając się od nich większej jałmużny. Minęli go obojętnie.

Usłyszał tylko urywek wypowiedzi wygłaszanej pewnym, dość wysokim głosem: «Dobrze, Herr Kriminaldirektor, sprawdzimy tego Erkina». Weteran poprawił tablicę z napisem «Verdun — pomścimy» i przestał grać. Mężczyźni usiedli na ławce zwolnionej przez dwóch wyrostków. Patrzyli przez chwilę na oddalających się uzbrojonych w saperki chłopców w brunatnych koszulach. Rozmawiali. Muzyk — żebrak wytężył słuch. Falset bardzo dystyngowanego wysokiego pana przeplatał się z basowymi pomrukami niższego, krępego mężczyzny w garniturze z jasnego kortu. Genialny słuch weterana łatwo wyłapywał przebijające się przez uliczny hałas wysokie kwestie, basowe zaś ginęły w stukocie dorożek, warkocie aut i zgrzycie tramwajów łomocących na rogu Sadowa — i Bohrauer Strasse:

— Jeśli pan sobie życzy, dowiem się, czy nasz poszukiwany mówi po… Jakiemu? Aha, dobrze… Po kurdyjsku.

— Mein lieber Kriminaldirektor, już nasz nieodżałowany cesarz Wilhelm nazywał Turcję «swoim wschodnim przyjacielem».

— Tak, tak. Kontakty wojskowe były zawsze żywe. Proszę sobie wyobrazić, że mój ojciec był członkiem misji wojskowej generała von der Goltza, który pomógł zorganizować chyba w latach osiemdziesiątych nowoczesną armię turecką. Po nim do Turcji triumfalnie wkroczył Deutsche Bank i wybudował nowy odcinek Kolei Bagdadzkiej.

— I dziś my, Niemcy, pamiętamy o tym, że najwyższy duchowy przywódca islamski w 1914 roku ogłosił «świętą wojnę» przeciw naszym wrogom. Nic zatem dziwnego, że wyżsi tureccy oficerowie szkolą się u nas. Ja sam znałem takich przed wojną, kiedy byłem w Berlinie.

— Proszę być tego pewnym. Nie wiem kiedy, ale na pewno podam panu na tacy tego Erkina.

— Nie ma za co, Herr Kriminaldirektor. Pozostaję w nadziei na uprzejmy rewanż.

— Do zobaczenia w znanym nam obu przyjemnym miejscu.

Weteran przestał się interesować dwoma mężczyznami, którzy podawali sobie właśnie ręce. Zobaczył bowiem zbliżającą się grupę podpitych wyrostków z gumowymi pałkami. Kiedy go mijali, zagrał «Horst-Wessel-Lied». Nic to nie dało. Do podziurawionej francuskimi kulami czapki nie spadł ani jeden fenig.

W tym samym czasie na Freiburgestrasse 3 Franz Huber, współwłaściciel agencji detektywistycznej «Adolf Jenderko», przestał być nagle nieufny i uparcie odmawiać współpracy. Błyskawicznie stracił ochotę zobaczenia legitymacji policyjnej Anwaldta, nie chciał już dzwonić do Prezydium Policji, aby potwierdzić jego tożsamość, przestał egzaminować detektywa ze składu osobowego Wydziału Kryminalnego, z rozmieszczenia 18 komisariatów podległych wrocławskiej Kriminalpolizeileitstelle. Franz Huber stał się nagle bardzo uczynny i uprzedzająco grzeczny. Patrząc w czarny wylot lufy odpowiadał wyczerpująco na wszystkie pytania:

— O co dokładnie chodziło Maassowi? Jakie panu zlecił zadanie?

Dowiedział się od starego woźnego barona o nieślubnym dziecku, które Olivier von der Malten zrobił jakiejś pokojówce. Jedyna kobieta służąca kiedyś u barona mieszka teraz w Polsce, w Rawiczu.

— Nazywa się Hannę Schlossarczyk. Zadanie moje polegało na ustaleniu, czy rzeczywiście miała ona z baronem dziecko i co się z tym dzieckiem dzieje.

— Był pan w Rawiczu osobiście?

— Nie, wysłałem jednego z moich ludzi.

— I co?

— Znalazł Hannę Schlossarczyk.

— W jaki sposób ją przekonał, aby zaczęła mówić? Przecież ludzie niechętnie się przyznają do takich grzechów.

— Schubert, mój człowiek, wystąpił jako adwokat, który szuka spadkobierców po rzekomo zmarłym baronie. Tak to sobie wymyśliłem.

— Sprytnie. I czego się dowiedział pański człowiek?

— Starsza, bogata dama, po usłyszeniu o czekającym ją wielkim spadku, przyznała się bez wahania do swego grzechu młodości, po czym tak się rozszlochała, że Schubert ledwo ją uspokoił.

— Czyli żałowała za grzech.

— Niezupełnie. Wściekała się sama na siebie, że nic nie wie o swoim synu, który byłby spadkobiercą barona. Dlatego płakała.

— Czyli miała wyrzuty sumienia?

— Na to wygląda.

— A więc baron ma z nią nieślubnego syna. To fakt. Jak się nazywa, ile ma lat i gdzie mieszka?

— Schlossarczyk służyła u barona od dziewięćsetnego pierwszego do drugiego. Wtedy chyba zaszła w ciążę. Potem baron Ruppert von der Malten, ojciec Oliviera, nie przyjął już żadnej kobiety, nawet kucharki.

— Czyli jej syn ma 31 lub 32 lata. Jak się nazywa? Nie wiadomo. Na pewno nie tak jak baron. Jego matka otrzymała za milczenie tyle, że do dziś dobrze sobie żyje. Gdzie ten bękart teraz mieszka? Też nie wiadomo.

— A co wiadomo? Że do pełnoletności mieszkał w jakimś berlińskim sierocińcu, dokąd trafił jako niemowlę z rąk kochającej mamusi.

— Do którego sierocińca?

— Sama nie wie. Zawiózł go tam jakiś polski kupiec, jej znajomy.

— Nazwisko tego kupca?

— Nie chciała podać. Mówiła, że on nie ma nic do rzeczy.

— Pański człowiek uwierzył w to wszystko?

— A dlaczego niby miałaby bujać? Mówiłem, że płakała, że nie zna adresu syna. Gdyby go znała, to by się cieszyła. Przecież dostała spadek.

Anwaldt machinalnie zadał kolejne pytanie:

— Dlaczego oddała go do sierocińca? Przecież z pieniędzy barona mogła żyć dostatnio wraz z dzieckiem.

— O to mój człowiek nie zapytał.

Detektyw schował pistolet do kieszeni. Oddychał z trudem przez zaschniętą od upału krtań. Dziąsło rwało i puchło. Odezwały się też ukąszenia szerszeni. Otworzył usta i nie rozpoznał swojego głosu:

— Czy Maass był z was zadowolony?

— Połowicznie. Bo też i my to zadanie wykonaliśmy połowicznie.

— Mój człowiek ustalił, że Hannę Schlossarczyk miała z baronem dziecko. Nie ustalił natomiast ani jego nazwiska, ani adresu. Dostaliśmy więc od Maassa jedynie połowę.

— Ile?

— Stówę.

Anwaldt zapalił kupione na hali przy Gartenstrasse tureckie cygaro. Ostry dym odebrał mu na chwilę oddech. Opanował skurcz płuc i wypuścił pod sufit kantoru wielką kulę dymu. Rozpiął koszulę i poluzował krawat. Zrobiło mu się głupio: przed chwilą trzymał tego człowieka na muszce, a teraz kurzy u niego cygaro jak u starego znajomego. (Niepotrzebnie dałem się ponieść nerwom i sterroryzowałem tego człowieka. Przecież mój pistolet otworzył mu jedynie usta. Tylko to zdziałał. Nie zagwarantował prawdomówności. Huber mógł to wszystko po prostu wyssać z palca). Spojrzał na wiszące na ścianie dyplomy i zdjęcia. Na jednym z nich Franz Huber ściskał dłoń jakiemuś wysokiemu rangą oficerowi w pikielhaubie. Pod fotografią widniał napis wycięty z gazety: «Policjant, który uratował dziecko, Franz Huber, przyjmuje powinszowania od generała Freiherra von Campenhausena. Bytom 1913». Anwaldt uśmiechnął się pojednawczo. Był zrezygnowany.

вернуться

10

przy Teichackerstrasse.