— Panie Huber, przepraszam, że wyjąłem tę pukawkę. Był pan gliniarzem (jak to wy, wrocławianie mówicie? Schkułłe), a ja pana potraktowałem jak wspólnika podejrzanego. Nic dziwnego, że był pan wobec mnie nieufny, tym bardziej, że nie mam przy sobie legitymacji.
— Tyle zdziałałem, że wychodzę od pana nie wiedząc, czy pan mnie okłamał, czy też nie. Mimo tej niepewności zadam panu jeszcze jedno pytanie. Bez rewolweru. Jeśli pan mi odpowie, może będzie to prawda. Mogę mówić?
— Mów pan.
— Nie wydaje się panu dziwne, że Maass tak łatwo zrezygnował z pańskich usług? Przecież jasne jest, że szuka tego hrabiowskiego syna z nieprawego łoża. Dlaczego zatrzymał się w połowie drogi, zapłacił połowę honorarium i nie próbował go dalej szukać korzystając z usług pana firmy?
Franz Huber zdjął marynarkę i nalał sobie wody sodowej. Milczał przez chwilę i patrzył na oprawione fotografie i dyplomy.
— Maass wyśmiał mnie i moje metody. Uważał, że skrewiłem, że mogłem starą przycisnąć. Postanowił, że wszystkiego się dowie sam.
— Wiedziałem, że lubi się przechwalać, więc zapytałem, jak znajdzie tego poszukiwanego. Powiedział, że przy pomocy swojego znajomego przywróci pamięć starej jędzy i ona mu powie, gdzie jest jej synalek.
— Huber otworzył usta i głośno westchnął. — Posłuchaj mnie, synu.
— Nie wystraszyłem się twojej pukawki. Mam w dupie tego żydłaka Maassa i ciebie — sapnął gniewnie. — Nie okłamałem cię, bo tak mi się podobało. A wiesz, dlaczego? Zapytaj o to Mocka. Ja zapytam go o ciebie. I lepiej wyjedź stąd, jeśli się okaże, że Mock cię nie zna.
XIII
Wrocław,
Tegoż 16 lipca 1934 roku. Godzina ósma wieczorem
Anwaldt rzeczywiście wyjeżdżał z Wrocławia, lecz nie z powodu pogróżek Hubera. Siedział w wagonie pierwszej klasy, palił papierosa za papierosem i obojętnie patrzył na monotonny, dolnośląski pejzaż w pomarańczowym świetle zachodu. (Muszę odnaleźć tego potomka von der Maltenów. Jeśli rzeczywiście nad potomstwem barona ciąży jakaś klątwa, to grozi mu śmiertelne niebezpieczeństwo ze strony Erkina. Ale właściwie po co go szukam? Przecież znaleźliśmy z Mockiem mordercę. Nie, nie znaleźliśmy, jedynie zidentyfikowaliśmy. Erkin działa poprzez Maassa, jest ostrożny, wie, że go szukamy; to niewątpliwie Erkin jest tym «znajomym, który wyciśnie informacje od Schlossarczyk». Szukając zatem syna Schlossarczyk, szukam Erkina. Cholera, może on już jest w Rawiczu? Ciekawe, w którym berlińskim sierocińcu był. Może go znalem?). Zamyślony, poparzył sobie palce papierosem. Zaklął już nie w myślach i rozejrzał się po przedziale. Wszyscy podróżni tego nocnego pociągu usłyszeli to grube słowo. Ośmioletni może chłopiec, pucołowaty i bardzo nordycki, ubrany w granatowe ubranko stał przed nim i trzymał w ręku jakąś książkę. Powiedział coś po polsku i położył książkę na jego kolanie.
Odwrócił się gwałtownie, pobiegł do matki, młodej otyłej kobiety, i usiadł jej na kolanach. Anwaldt spojrzał na tytuł książki i zobaczył, że jest to szkolne wydanie Króla Edypa Sofoklesa. Nie była to książka malca — widocznie jakiś gimnazjalista jadący na wakacje zostawił ją w wagonie. Chłopiec i matka patrzyli na niego wyczekująco. Anwaldt pokazał gestem, że nie jest to jego książka. Zapytał o nią współpasażerów. W przedziale siedzieli oprócz pani z dzieckiem student i młody mężczyzna o wybitnie semickim wyglądzie. Nikt nie przyznał się do książki, a student, widząc grecki tekst, zareagował: «broń Boże». Anwaldt uśmiechnął się i podziękował chłopcu uchylając kapelusza. Otworzył książkę na chybił trafił i ujrzał znajome greckie litery, które niegdyś tak kochał. Był ciekaw, czy po latach jeszcze potrafi coś zrozumieć. Przeczytał półgłosem i przetłumaczył 685. wiersz: «Padł głos ciemnych podejrzeń, które wgryzają się w serce». (Dobrze jeszcze pamiętam grekę; dwóch słówek nie znałem, dobrze, że na końcu książki jest słowniczek). Przewrócił kilka kartek i przeczytał wiersz 1068. — wypowiedź Jokasty. Z tłumaczeniem nie miał najmniejszych kłopotów: «Nieszczęsny, niechbyś nie wiedział, kim jesteś». Sentencjonalność tych zdań przypomniała mu pewną grę, w jaką bawił się niegdyś z Erną: tak zwane wróżby biblijne.
Otwierali Biblię gdzie popadnie i wskazywali palcem pierwszy lepszy wers. Wybrane w ten sposób zdanie miało być proroctwem. Śmiejąc się bezgłośnie, zamknął i ponownie otworzył Sofoklesa. Tę zabawę przerwał mu polski strażnik, żądając paszportu. Przejrzał dokładnie dokumenty Anwaldta, dotknął palcem daszka czapki i wyszedł z przedziału. Policjant powrócił do swoich wróżb, lecz nie mógł się skupić na tłumaczeniu z powodu nieruchomego i upartego wzroku chłopca, który go obdarował Królem Edypem. Malec siedział i wpatrywał się w niego nie mrugnąwszy powiekami. Pociąg ruszył. Chłopiec patrzył się dalej. Anwaldt raz opuszczał wzrok ku książce, raz piorunował chłopca wzrokiem. Nie pomagało. Chciał zwrócić uwagę matce, ale spała w najlepsze. Wyszedł zatem na korytarz i otworzył okno. Wyciągając kartonowe pudełko z papierosami z ulgą namacał nową legitymację policyjną, którą odebrał z działu kadr Prezydium Policji po wyjściu od Hubera. (Jeśli z równowagi może cię wyprowadzić jakiś gówniarz, to źle z twoimi nerwami). Za jednym pociągnięciem spaliła się prawie ćwiartka papierosa. Pociąg wjechał na jakąś stację. «Rawicz» — głosił wielki napis.
Anwaldt pożegnał współpasażerów, schował Sofoklesa do kieszeni i wyskoczył na peron. Wyszedł z dworca i stanął koło kilku zadbanych klombów z kwiatami. Otworzył notes i przeczytał: «Ulica Rynkowa 3». W tym momencie podjechała dorożka. Anwaldt ucieszył się i pokazał dorożkarzowi kartkę z nazwą ulicy.
Rawicz był ładnym, czystym, pełnym kwiatów miasteczkiem, nad którym górowały wieżyczki wartownicze czerwonoceglastego więzienia. Zapadający zmierzch zapraszał ludzi na ulicę. Wylęgały zatem gromady hałaśliwych wyrostków zaczepiających dumnie spacerujące dziewczyny, w bielonych wapnem sieniach domów siedziały kobiety na niskich stołeczkach, pod restauracjami stali wąsaci mężczyźni w opiętych kamizelkach, którzy — racząc się spienionymi kuflami — prowadzili polską politykę zagraniczną.
Koło takiego właśnie zgromadzenia zatrzymała się dorożka. Anwaldt rzucił fiakrowi kilkadziesiąt fenigów i spojrzał na numer domu.
«Rynkowa 3».
Wszedł do bramy i rozejrzał się dookoła, wypatrując jakiegoś stróża. Zamiast niego pojawiło się dwóch mężczyzn w kapeluszach.
Obaj mieli bardzo zdecydowane miny. Zapytali o coś Anwaldta. Rozłożył ręce i wyłożył po niemiecku cel swojego przybycia. Wymienił oczywiście nazwisko Hannę Schlossarczyk. To podziałało na mężczyzn zgoła osobliwie. Nic nie mówiąc zagrodzili mu dostęp do wyjścia i wyraźnie zaprosili na górę. Anwaldt niepewnie wszedł po solidnych, drewnianych schodach i znalazł się na pierwszym piętrze, gdzie znajdowały się dwa małe mieszkania. Jedno było otwarte, oświetlone i zatłoczone kilkoma mężczyznami, którym z oczu wyzierała pewność siebie. Anwaldta nie omylił instynkt: tak wyglądają policjanci pod każdą szerokością geograficzną.