Jeden z aniołów stróżów popchnął delikatnie Anwaldta w stronę oświetlonego mieszkania; kiedy się tam znaleźli, wskazał ręką podłużną kuchnię. Anwaldt przysiadł na drewnianym stołku i zapalił papierosa. Nie zdążył się nawet rozejrzeć, gdy do kuchni wszedł niewysoki, elegancki mężczyzna w towarzystwie nieco umorusanego wąsacza dzierżącego w ręce miotłę. Wąsacz spojrzał na Anwaldta, następnie na eleganta, pokręcił przecząco głową i wyszedł. Elegant zbliżył się do stołka i rzekł poprawną niemczyzną:
— Dokumenty. Imię i nazwisko. Cel przybycia.
Anwaldt wręczył mężczyźnie swój paszport i odpowiedział:
— Asystent kryminalny Herbert Anwaldt z Prezydium Policji we Wrocławiu…
Macie jakiegoś krewnego w Poznaniu?
— Nie.
— Cel przybycia?
— Ścigam dwóch podejrzanych o morderstwo. Wiem, że chcieli odwiedzić Hannę Schlossarczyk. Teraz ja chciałbym wiedzieć, kto mnie przesłuchuje.
— Komisarz Ferdynand Banaszak z poznańskiej policji. Proszę o legitymację służbową.
— Proszę — Anwaldt starał się nadać swojemu głosowi twarde brzmienie. — A poza tym co to za przesłuchanie? Czy ja o coś jestem oskarżony? Czy nie mogę zobaczyć się z Hannę Schlossarczyk w sprawie prywatnej?
Banaszak roześmiał się w głos.
— Mów, w jakiej sprawie chciałeś się z nią zobaczyć albo zaprosimy cię do pewnego gmachu, który rozsławił nasze miasto w całej Polsce — mówiąc to nie przestawał się uśmiechać.
Anwaldt zrozumiał, że jeśli w małej mieścinie pojawił się policjant z głównego miasta zachodniej Polski, to sprawa, w którą jest wmieszana Schlossarczyk, musi być poważna. Bez zbędnych wstępów opowiedział wszystko Banaszakowi, zatajając tylko motywy, dla których Erkin i Maass poszukują nieślubnego syna Schlossarczyk. Komisarz spojrzał na Anwaldta i odetchnął z ulgą.
— Pytał się pan, czy może rozmawiać z Hanną Ślusarczyk. Odpowiadam panu: nie, nie może pan rozmawiać z Hanną Ślusarczyk.
— Została dziś rano porąbana siekierą przez pewnego mężczyznę, którego dozorca opisał jako mówiącego po niemiecku Gruzina.
Poznań,
Wtorek 17 lipca. Godzina 3 nad ranem
Anwaldt rozciągnął zdrętwiałe członki. Oddychał z ulgą w chłodnym pokoju przesłuchań w poznańskim Prezydium Policji przy ulicy 3 Maja. Banaszak prawie skończył tłumaczenie na niemiecki akt sprawy Hanny Ślusarczykówny i szykował się do wyjścia. Po przyjeździe z Rawicza do Poznania pół nocy zajęło im sporządzanie protokołu, zgodnie z którym śledztwo w sprawie zabójstwa kobiety zostało rozdzielone między Prezydium Policji we Wrocławiu reprezentowane przez asystenta kryminalnego Herberta Anwaldta a Prezydium Policji Państwowej w Poznaniu, w imieniu którego działa komisarz Ferdynand Banaszak. Uzasadnienie było długie i zawiłe, a opierało się na zeznaniach Anwaldta.
Protokół ten i jego tłumaczenie na niemiecki przez Banaszaka i podpisane przez obu miały czekać do rana na podpis prezydenta poznańskiej policji. Banaszak zapewnił, że jest to czysta formalność i podał Anwaldtowi małą, mięsistą dłoń. Był wyraźnie zadowolony z takiego obrotu sprawy.
— Nie ukrywam, Anwaldt, że z radością zrzuciłbym na pana barki całą tę śmierdzącą sprawę. Ale nie muszę tego robić. Ona i tak jest waszą sprawą, sprawą niemiecko-turecką. I to przede wszystkim wy będziecie prowadzić śledztwo. Zegnam pana. Naprawdę ma pan zamiar siedzieć nad tym do rana? Mnie zostało do przetłumaczenia jeszcze pól strony. Przetłumaczę ją panu jutro. Dziś jestem już bardzo senny. Zdąży się pan jeszcze nacieszyć tym śledztwem!
W korytarzu grzmiał długo jego śmiech. Anwaldt wypił wystygłą już mocną kawę i rozpoczął czytanie akt sprawy. Krzywił się przy tym, czując w ustach kwaśnawy smak — nadmiar kawy i papierosów dawał się we znaki. Komisarz Banaszak płynnie mówił po niemiecku, ale pisał fatalnie. Opanował jedynie fachowe policyjne terminy i sformułowania (od 1905 do wybuchu wojny służył, jak się przyznał Anwaldtowi, w pruskiej policji kryminalnej w Poznaniu), pozostałe słownictwo było bardzo ubogie, co wraz z niezliczonymi błędami gramatycznymi tworzyło zabawną mieszankę. Anwaldt z prawdziwym rozbawieniem czytał krótkie, toporne zdania. Machnął ręką na stylistykę. Najważniejsze, że akta były dla niego zrozumiałe. Wynikało z nich, że Walenty Mikołajczak, stróż kamienicy, w której mieszkała denatka, został ok. 9 rano dnia 16 lipca br. zapytany po niemiecku przez nieznajomego mężczyznę «eleganckiego, podobnego do Gruzina» (co oznaczało według dozorcy czarne włosy i oliwkową cerę) o mieszkanie Hanny Slusarczykówny. Dozorca udzielił mu informacji i wrócił do swej roboty (naprawiał klatki, w których lokatorzy trzymali króliki). Wizyta niecodziennego gościa nie dawała mu jednak spokoju — Slusarczykówna była samotniczką. Co chwilę podchodził do drzwi jej mieszkania i nadsłuchiwał. Jednak niczego podejrzanego ani nie usłyszał, ani nie zobaczył. Około 10 zachciało mu się pić i wstąpił do pobliskiego baru «Ratuszowego» na piwo. Wrócił ok.
11.30 i zapukał do drzwi Slusarczykówny. Zdziwiony widokiem otwartego okna — stara panna, dziwaczka, nigdy nie otwierała okna, bojąc się panicznie przeciągów i morderców. Tych ostatnich ze względu na famę «bogaczki», jaką się cieszyła. Według Mikołajczaka «wszyscy wiedzieli, że panna Slusarczykówna ma wincyj niż sam burmistrz». Ponieważ nikt nie odpowiadał na pukanie, dozorca otworzył drzwi zapasowym kluczem. Znalazł poćwiartowane zwłoki w drewnianej balii. Zamknął drzwi i zawiadomił policję. Po trzech godzinach do Rawicza przybył komisarz Ferdynand Banaszak z pięcioma wywiadowcami. Stwierdzili, że zgon nastąpił wskutek wykrwawienia.
Nie znaleziono niczego, co wskazywałoby na rabunkowy motyw zbrodni. Z mieszkania — oprócz albumu z fotografiami — nic nie zniknęło, co potwierdziła pani Aniela Sikorowa, przyjaciółka zmarłej.
Zeznał ponadto, że zmarła nie miała żadnych krewnych i żadnych — poza Sikorowa — przyjaciółek. Korespondowała jedynie z jakimś kupcem z Poznania, ale jego nazwisko utrzymywała w tajemnicy (sąsiadka podejrzewała, że jest to dawny ukochany Slusarczykówny).
Anwaldt poczuł wielkie zmęczenie. Aby je odpędzić, wytrząsnął z paczki ostatniego papierosa. Zaciągnął się i spojrzał znów na staranne zapiski Banaszaka. Nic z nich nie rozumiał, była to bowiem do połowy zapisana po polsku strona, której komisarz nie przetłumaczył na niemiecki. Anwaldt przyglądał się polskiemu tekstowi z jakaś fascynacją. Zawsze zastanawiały go zagadkowe znaki diakrytyczne: zawijasy pod «a» i «e», mała fala nad «1», ukośne akcenty nad «s», «z» i «o». Wśród tych liter znalazł dwukrotnie zapisane swoje nazwisko.
Nie to go zdziwiło — wszak w uzasadnieniu przejęcia śledztwa przez niemiecką policję Banaszak często powoływał się na jego ustalenia — ale błąd w jego nazwisku. Napisano je bez «t». Schylił się nad kartką, aby dopisać «t», ale cofnął rękę. Ze stalówki spłynęła mała kropla atramentu i rozprysła się na zielonym suknie pokrywającym stół. Anwaldt nie mógł oderwać oczu od swojego nazwiska, pływającego wśród polskich zakrętasów, ukośnych kresek i łagodnych fal. Jedynie nazwisko było jego. Imię już nie: brzmiało nieznanie, obco, dumnie — polskie imię «Mieczysław».