Wstał, otworzył drzwi i wszedł do głównego pomieszczenia komisariatu, gdzie za drewnianą barierką kiwał się senny posterunkowy. Jego pomocnik, stary policjant krótko przed emeryturą, przekomarzał się z jakąś królewną nocy ubraną w kwiecistą sukienkę. Anwaldt podszedł do niego i dowiedział się, że stary mówi po niemiecku. Powołując się na komisarza Banaszaka, poprosił go o przełożenie polskiego tekstu. Weszli z powrotem do pokoju przesłuchań. Stary policjant zaczął dukać:
— Podług zeznań Walentego Mikołajczaka… nosił listy Slusarczykówny do urzędu poczty… Czytał i zamyślił nazwisko adresarza… nie… jak to się mówi?
— Adresata. Co to znaczy «zamyślił»?
— Tak… adresata. «Zamyślił» to znaczy, że ma w rozumie, że wie.
— Adresat: Mieczysław Anwald, Poznań, ul. Mickiewicza 2. Walenty Mikołajczak dziwował się, że wysyła listy na adres sklepu. Nazwisko firmy głosi…
— Chyba «brzmi».
— Tak. Brzmi. Nazwisko firmy brzmi «Towary Bławatne. Mieczysław Anwald i Spółka». Dalej jest… no… ja wiem… coś o jakimś fotograficznym album… No, ale co to panu? Zasnął… śpi…
Stary policjant z radością porzucił obowiązki tłumacza, wyszedł z pokoju i zostawił Anwaldta samego. Zamykając drzwi, spojrzał z troską na zmęczonego niemieckiego policjanta, który oparł czoło na szorstkim zielonym suknie.
Mylił się. Anwaldt wcale nie spał. Z zamkniętymi oczami łatwiej przenosił się w czasie i w przestrzeni. Teraz siedział w kantorze Franza Hubera i trzymał na muszce starego detektywa. W obitym drewnem kantorze unosiły się drobinki kurzu, kładły się sypkim dywanem na grubych segregatorach i na szybkach, za którymi żółciły się stare fotografie. Franz Huber stukał w blat biurka rzeźbioną cygarniczką i powoli cedził słowa:
— Schlossarczyk służyła u barona od dziewięćsetnego pierwszego do drugiego. Wtedy chyba zaszła w ciążę. Potem baron Ruppert von der Malten, ojciec Oliviera, nie przyjął już żadnej kobiety, nawet kucharki. Czyli jej syn ma 31 lub 32 lata. Jak się nazywa? Nie wiadomo.
— Na pewno nie tak jak baron. Jego matka za milczenie otrzymała tyle, że do dziś dobrze sobie żyje. Gdzie ten bękart teraz mieszka? Nie wiadomo. Wiadomo tylko, gdzie mieszkał do pełnoletności. W jakimś berlińskim sierocińcu, dokąd trafił jako niemowlę z rąk kochającej mamusi.
— Do którego sierocińca? — Anwaldt usłyszał swój głos.
— Sama nie wie. Zawiózł go tam jakiś jej znajomy polski kupiec.
— Nazwisko tego kupca?
— Nie chciała podać. Mówiła, że on nie ma nic do rzeczy. (Jestem lepszy od Schuberta, detektywa z firmy Hubera. Wiem, jak nazywał się ów kupiec. Tak samo jak ja, tylko bez «t». Berliński sierociniec i poznański kupiec bławatny Mieczysław Anwald. Dwa miasta, dwoje ludzi, jedno nazwisko, jeden wyrok śmierci).
Poznań,
Tegoż 17 lipca. Godzina 7 rano
Skład tkanin bławatnych Mieczysława Anwalda na ulicy Północnej koło Dworca Towarowego dudnił już o tej porze życiem. Robotnicy nosili bele materiału, do rampy podjeżdżały furmanki i samochody dostawcze, jakiś Żyd pchał zbity z desek wózek, przedstawiciel handlowy wrocławskiej firmy «Bielschowsky» wymachiwał wizytówką przed nosem kierownika, w kantorze stukały liczydła, komisarz Banaszak pykał małą fajkę z kości słoniowej, a Anwaldt powtarzał sobie w duchu: «to czysty przypadek, że syn Schlossarczyk i barona von der Maltena wychował się, tak jak ja, w berlińskim sierocińcu, to czysty przypadek, że oddał go tam człowiek noszący, takie jak ja nazwisko, ja nie jestem synem barona, to czysty przypadek, że syn Schlossarczyk i barona wychował się…».
— Słucham panów — potężnie zbudowany pięćdziesięciolatek ściskał pomiędzy palcami grube cygaro. — Czego ode mnie chce nasza kochana policja?
Banaszak wstał i spojrzał niechętnie na nieogolonego Anwaldta, który szeptał coś do siebie. Wyjął legitymację i tłumiąc ziewanie powiedział:
— Komisarz Banaszak, a to asystent kryminalny Klaus Uberweg z wrocławskiej policji. Czy znał pan Hannę Slusarczykównę z Rawicza?
— Nie… nie znam… skąd… — kupiec spojrzał na kasjerki, które nagle zaczęły wolniej rachować. — Proszę panów do mieszkania. Tu jest za duży hałas.
Mieszkanie było duże i wygodne. Od strony kantoru wchodziło się do niego przez kuchenne drzwi. Dwie służące zalotnie spojrzały na młodego człowieka, dla którego noc za szybko się skończyła; pod wpływem piorunującego spojrzenia pana natychmiast wróciły do skubania tłustej kaczki. Zastukały buty mężczyzn po posadzce z piaskowca. Kupiec zaprosił policjantów do biblioteki, w której złociły się grzbiety dziewiczych książek, a swe miękkie wnętrza rozkładały stojące pod palmą zielone fotele. Przez otwarte okno dochodził mdlący, słodkawy zapach rzeźni. Mieczysław Anwald nie czekał, aż Banaszak ponowi pytanie.
— Tak, znam Hannę Slusarczykównę.
— Czy mówi pan po niemiecku? — komisarzowi zatkała się fajka.
— Tak.
— Może przejdziemy zatem na ten język. Oszczędzi to nam czasu, gdyż asystent Uberweg nie zna polskiego.
— Bardzo proszę.
Banaszak przedmuchał w końcu fajkę, biblioteka napełniła się wonnym dymem.
— Panie Anwald, bądźmy ściśli: raczej znał pan. Wczoraj rano pańska znajoma została zabita.
Mieczysław Anwald skrzywił się boleśnie. Słownej reakcji nie było. Anwaldt przestał powtarzać swoje mantry i przystąpił do zadawania pytań:
— Panie Anwald, czy to pan oddał do berlińskiego sierocińca panieńskie dziecko Hanny Schlossarczyk?
Kupiec milczał. Banaszak poruszył się niespokojnie i powiedział po polsku:
— Drogi panie, jeżeli pan chce, aby pańska rodzina dowiedziała się o pańskim romansie z kobietą złej sławy, jeżeli pan chce wyjść ze swej firmy na komisariat prowadzony przez dwóch mundurowych, to proszę dalej milczeć.
Gospodarz spojrzał na nieogolonego mężczyznę o płonących oczach i odpowiedział po niemiecku ze śląskim akcentem:
— Tak. To ja oddałem to dziecko do sierocińca w Berlinie.
— Dlaczego pan to zrobił?
— Hanna mnie o to poprosiła. Sama nie była w stanie rozstać się z dzieckiem.
— To po co się w ogóle z nim rozstawała?
— Panie asystencie — Banaszak w ostatniej chwili ugryzł się w język, aby nie powiedzieć «panie asystencie Anwaldt». Był zły sam na siebie, że przystał na tę dziwną prośbę Anwaldta o przedstawianie go pod zmyślonym nazwiskiem. — Proszę wybaczyć, ale to pytanie nijak się ma do sprawy. Po pierwsze należy je skierować do nieboszczki, po drugie, nie uzyska pan dzięki odpowiedzi na nie tego, czego pan szuka: adresu jej syna.
— Panie komisarzu, nie będę przyjeżdżać ponownie do Poznania, aby zadać jakieś pytanie, którego teraz pan zadać mi nie pozwoli.
Anwaldt patrzył przez żółte szybki na książki i podziwiał duży zbiór przekładów z literatury greckiej. W uszach huczał mu werset z Króla Edypa: «Strasznym to, panie, lecz póki ów świadek/ Prawdy nie wyzna, trwaj jeszcze w nadziei».
— Była młoda. Chciała jeszcze wyjść za mąż.
— Do którego sierocińca zawiózł pan to dziecko?
— Nie wiem. Na pewno do jakiegoś katolickiego.
— Jak to, to był pan w końcu w Berlinie czy nie? Pojechał pan tam z dzieckiem na ślepo, nie wiedząc, gdzie je zostawi? Skąd pan wiedział, że w ogóle gdzieś je panu przyjmą?