— Na dworcu czekały na dziecko dwie siostry zakonne. To było ustalone przez rodzinę ojca dziecka.
— Jaką rodzinę? Nazwisko!
— Nie wiem. Hanna trzymała to w ścisłej tajemnicy i nikomu o tym nie mówiła. Przypuszczam, że hojnie zapłacono jej za milczenie.
— Czy jeszcze coś ustalono?
— Tak. Rodzina ojca dziecka zapłaciła z góry za wykształcenie chłopca w gimnazjum.
Anwaldt poczuł nagle bolesny skurcz w piersi. Wstał, przeszedł się po pokoju i postanowił zniszczyć ból przez jego przyczynę. Zapalił zatem kolejnego papierosa, ale skutek był taki, że chwycił go suchy kaszel. Kiedy się uspokoił, zacytował Sofoklesa: — «Strasznym to, panie, lecz póki ów świadek/ Prawdy nie wyzna, trwaj jeszcze w nadziei».
— Co proszę? — zapytali jednocześnie i Anwald, i Banaszak patrząc na wrocławskiego policjanta jak na wariata. Ten zbliżył się do fotela Mieczysława Anwalda i wyszeptał:
— Jakie nazwisko otrzymało to dziecko?
— Ochrzciliśmy chłopca w Ostrowie Wielkopolskim. Dobroduszny ksiądz uwierzył nam na słowo, że jesteśmy małżeństwem. Tylko ode mnie zażądał paszportu. Rodzicami chrzestnymi byli jacyś przypadkowi ludzie, którym za to zapłaciłem.
— Mów, do cholery, jak się nazywa to dziecko?!
— Tak, jak ja: Anwald. Na imię daliśmy mu Herbert.
Poznań,
Tegoż 17 lipca 1934 roku. Godzina druga po południu
Herbert Anwaldt siedział wygodnie rozparty na pluszowej kanapie w salonce. Czytał Króla Edypa i nie zwracał najmniejszej uwagi na zatłoczony poznański peron. Nagle zjawił się konduktor i uprzejmie zapytał, czego szanowny pan życzy sobie do jedzenia podczas podróży. Anwaldt nie odrywając oczu od greckiego tekstu zamówił golonkę i butelkę polskiej wódki Baczyńskiego. Konduktor ukłonił się i wyszedł. Pociąg do Wrocławia ruszył.
Anwaldt wstał i przejrzał się w lustrze.
— Ładnie sobie poczynam z pieniędzmi. Ale niech tam. Czy wiesz — powiedział do swojego odbicia. — że mój tatuś ma dużo forsy? Jest bardzo dobry. Opłacił mi najlepsze berlińskie gimnazjum klasyczne.
Wyciągnął się na kanapie, a twarz nakrył rozłożoną książką.
Z przyjemnością poczuł nikły zapach drukarskiej farby. Zamknął oczy, aby łatwiej przywołać zamgloną przyszłość, jakiś obraz, natrętnie kołaczący na progu świadomości, uparcie podskakujący jak zdjęcie w fotoplastikonie, które nie chce wejść we właściwą ramkę. To była jedna z tych chwil, kiedy szum w uszach i zawrót głowy zwiastował Anwaldtowi, że oto następuje epifania, sen proroczy, błysk jasnowidza, transformacja szamana. Otworzył oczy i z zainteresowaniem rozejrzał się po sklepie kolonialnym. Czuł piekący ból. Pulsowały ranki po użądleniach os. Tęgi sprzedawca opasany brudnym fartuchem roześmiał się podając mu łupinę cebuli. Uśmiech nie znikał z jego twarzy. Ty świnio, krzyknął Anwaldt, mój tatuś cię zabije. Sprzedawca rzucił się przez ladę na chłopca, który schował się za wchodzącego właśnie do sklepu wychowawcę. Patrzył na Anwaldta bardzo przyjaźnie. (Panie wychowawco, proszę zobaczyć, jaką wieżę zbudowałem z tych klocków. Tak, bardzo ładną wieżę zbudowałeś, Herbercie — wychowawca poklepał go po ramieniu. Znowu. I jeszcze raz). — Proszę szanownego pana, oto wódka i golonka. — Anwaldt odrzucił książkę, usiadł i odkorkował butelkę.
Drgnął; krzyczało jakieś dziecko. Mały Klaus w Waschteich Park jak przewrócony, otruty karaluch walił nogami o ziemię. «On nie jest moim tatusiem!». Koła miarowo stukały. Zagłuszyły krzyk Klausa. Anwaldt przechylił butelkę. Palący płyn szybko zadziałał w pustym żołądku, rozjaśnił umysł, uspokoił nerwy. Policjant z przyjemnością wbijał zęby w trzęsące się różowe mięso. Po kilku chwilach na talerzu leżała gruba kość. Wyciągnął się wygodnie na kanapie. Alkohol sprawił, że w jego mózgu wyświetlił się obraz ciemnozielonego lasu i wykrzywionych figurek wygnanych dzieci Chaima Soutine’a. Nie wszystkie są wygnane, tłumaczył sobie w myślach, na przykład tego małego Polaka z pociągu do Rawicza nikt nigdy i nigdzie nie wypędzi. Ty też jesteś Polakiem.
Twoja matka była Polką. Usiadł i wypił po rząd dwie szklanki wódki.
Butelka była pusta. (Gorący piasek pustyni osiadał na kamiennej posadzce. Do zrujnowanego grobowca zajrzał dziki kozioł. Siady racic na piasku. Wiatr wdmuchiwał piasek w zygzakowate szpary ścian. Z sufitu spadały małe ruchliwe skorpiony. Otaczały go i wznosiły jadowite odwłoki. Eberhard Mock deptał je metodycznie. Zginę, tak jak zginęła moja siostra. Sofokłes: «Nieszczęsny, niechbyś nie wiedział, kim jesteś»).
XIV
Wrocław,
Wtorek 17 lipca 1934 roku. Godzina siódma wieczorem
Eberhard Mock siedział bez koszuli w swoim mieszkaniu przy Rehdigerplatz i odpoczywał po ciężkim i nerwowym dniu. Rozłożył szachownicę, rozstawił figury i usiłował zagłębić się w lekturę Pułapek szachowych Uberbranda. Analizował pewną mistrzowską partię.
Jak zwykle postawił się w sytuacji obrońcy i znalazł ku swemu zadowoleniu rozwiązanie, które doprowadziło do pata. Spojrzał jeszcze raz na szachownicę i zamiast białego króla, który nie jest szachowany, lecz nie może zrobić ruchu, zobaczył siebie, dyrektora kriminalnego Eberharda Mocka. Stał cofnięty pod obstrzałem czarnego skoczka z twarzą Oliviera von der Maltena i czarnego hetmana przypominającego szefa gestapo Ericha Krausa. Biały goniec o wyglądzie Smolorza stał bezużyteczny w rogu szachownicy, a biały hetman-Anwaldt kulił się gdzieś na biurku, poza szachownicą. Mock nie odbierał telefonu, który uparcie dzwonił już po raz czwarty tego wieczoru.
Spodziewał się, że usłyszy zimny głos barona wzywający go do raportu. Co miał powiedzieć von der Maltenowi? Że Anwaldt gdzieś zniknął? Że do mieszkania Maassa wszedł właściciel kamienicy z nowym lokatorem i zastał tam Smolorza? Tak, mógł oczywiście powiedzieć, że znalazł mordercę. Ale gdzie jest ten morderca? Czy we Wrocławiu? Czy w Niemczech? Czy może w górach Kurdystanu? Telefon dzwonił uparcie. Mock liczył sygnały. Dwanaście. Wstał i przeszedł się po pokoju. Telefon przestał dzwonić. W tym momencie rzucił się do słuchawki. Przypomniał sobie telefoniczną zasadę von Hardenburga: czekam do dwunastego sygnału. Poszedł do kuchni i wyjął ze spiżarni pęto suchej kiełbasy. Dzisiaj służba miała wolne. Urwał zębami spory kawał. Następnie zjadł łyżeczkę ostrego chrzanu. Przeżuwając, łzawił obficie — chrzan był ostry — i myślał o młodym berlińczyku, który poniżony i sponiewierany w kazamatach gestapo, uległ groźbom oprawców i wyjechał z tego rozpalonego i złego miasta. Telefon znów zadzwonił. (Gdzie może być Anwaldt?). Drugi dzwonek telefonu. (Ja jeszcze załatwię tego przeklętego Forstnera!). Trzeci.
(Nerwowy dzień, a nic się przecież nie działo). Czwarty. (To właśnie dlatego). Piąty. (Szkoda Anwaldta, dobrze by było mieć takiego u siebie). Szósty. (No trudno, i on znalazł się w «imadle»). Siódmy.
(Muszę sprowadzić sobie jakąś dziwkę. Wtedy się uspokoję). Ósmy.
(Nie mogę przecież odebrać z pełnymi ustami). Dziewiąty. (Tak, zadzwonię do madame). Dziesiąty. (Może to von Hartenburg?). Telefon zadzwonił po raz jedenasty. Mock rzucił się do przedpokoju i podniósł słuchawkę po dwunastym sygnale. Jego ucho usłyszało pijacki bełkot. Brutalnie przerwał potok niezrozumiałych usprawiedliwień.
— Gdzie jesteś, Anwaldt?
— Na dworcu.