Radca nie odezwał się ani słowem. Znał von der Maltena z czasów studenckich i wiedział, że wszelka dyskusja z nim nie ma sensu. On słuchał tylko samego siebie, a innym wydawał dyspozycje.
Radca Eberhard Mock już dawno odwykł od słuchania rozkazów, bo przecież trudno za takie byłoby uznać dobrotliwe zrzędzenie jego szefa Muhlhausa. Poza tym Mock nie mógł odmówić — gdyby nie baron Olivier von der Malten, nie przysługiwałby mu tytuł Kriminalrata.
Wrocław,
tegoż 13 maja 1933. Godzina pierwsza po południu
Mock wydał Forstnerowi polecenia w sprawie dziennikarzy i doktora Maassa, sam zaś wezwał do siebie Kleinfelda.
Mamy coś na tego Hirschberga?
— Nic.
— Przyprowadźcie go do mnie na przesłuchanie. O drugiej.
Czul, że powoli traci opanowanie, z którego słynął. Zdawało mu się, że ma piasek pod powiekami; spuchnięty język, pokryty był kwaśną warstewką nikotyny; dyszał głośno, a koszula lepiła się na nim od potu. Wezwał dorożkę i kazał się wieźć na uniwersytet.
Profesor Andreae akurat skończył wykład z historii Bliskiego Wschodu. Mock podszedł do niego i przedstawił się. Profesor spojrzał nieufnie na nieogolonego policjanta i poprosił go do swojego gabinetu.
— Panie profesorze, wykłada pan na naszym uniwersytecie już trzydzieści lat. Sam miałem przyjemność słuchać pana, kiedy przed laty studiowałem filologię klasyczną… Ale byli wśród pańskich studentów i tacy, którzy poświęcili się całkowicie orientalistyce. Czy może przypomina sobie pan profesor któregoś z nich zachowującego się nienormalnie, wykazującego jakieś odchylenia, zboczenia…?
Andreae był niskim, zasuszonym starcem o krótkich nogach i długim tułowiu. Siedział teraz w swym wielkim fotelu i poruszał w powietrzu stopami w sznurowanych bucikach. Mock zmrużył oczy i uśmiechnął się w duchu — już widział łatwą karykaturę profesora: dwie kreski pionowe — nos i kozia bródka, trzy kreski poziome — oczy i usta.
— Zycie płciowe studentów orientalistyki — kreska ust Andreae zrobiła się jeszcze cieńsza — bo, jak pan trafnie zauważył, «byli i tacy», równie mało mnie interesuje, co pańskie…
Radcy kryminalnemu zdawało się, że dzwon wozu strażackiego, który przejeżdżał właśnie Ursulinenstrasse, rozkołysał się w jego piersi.
Wstał i podszedł do biurka profesora. Przycisnął mocno przeguby jego dłoni do oparć fotela i przysunął swoją twarz do koziej bródki.
— Słuchaj no, stary capie, może to ty zabiłeś siedemnastoletnią dziewczynę. Goniłeś ją, groteskowy karle, tak jak lubisz, w turbanie?
— Rozciąłeś kindżałem jej aksamitny brzuch? — Odsunął się od profesora i usiadł ponownie na krześle. Rozczesał pałacami zwilgotniałe włosy.
— Żałuję panie profesorze, ale ten tekst oddam do ekspertyzy komuś innemu. Poza tym, co pan robił w piątek w nocy między jedenastą a pierwszą? Proszę nie odpowiadać. Ja wiem. A czy chce pan, aby dowiedział się o tym dziekan Wydziału Filozoficznego albo pańscy studenci? Są przecież i tacy.
Andreae uśmiechnął się.
— Na szczęście są. Panie radco, postaram się przełożyć ten tekst tak dobrze, jak tylko potrafię. Poza tym przypomniałem sobie właśnie pewnego studenta wykazującego — jak pan to określił — pewne odchylenia. To baron Wilhelm von Kópperlingk.
— Nie dziękuję panu — Mock włożył kapelusz.
Wrocław,
tegoż 13 maja 1933 roku. Godzina druga po południu
W Prezydium Policji czekał na niego Kleinfeld z Mosesem Hirschbergiem. Był to niewysoki, przygarbiony brunet około czterdziestki. Powtórzył to, co radca znał już z raportu Kleinfelda.
— Powiedzcie mi, Hirschberg, w jakich pracowaliście wcześniej lokalach?
Kelner przeszedł w dzieciństwie jakieś stany zapalne, po których pozostał mu pewien tik: gdy mówił, prawy róg ust unosił się nieco, co przypominało głupkowaty, szyderczy uśmiech. Wymieniwszy z tuzin podłych knajp, Hirschberg nie przestawał się «uśmiechać». Dzwon znów rozkołysał się w piersi Mocka. Podszedł do przesłuchiwanego i uderzył go w twarz otwartą dłonią.
— Tak ci wesoło, Żydzie? Może to ty napisałeś te brednie w swoim plugawym języku?!
Hirschberg schował twarz w dłoniach. Sekretarz kryminalny Heinz Kleinfeld, jeden z najlepszych policjantów w Wydziale Kryminalnym, miał ojca rabina. Teraz stał i patrzył w podłogę. Mock przełknął ślinę i wykonał dłonią gest «wyprowadzić go». Bolała go ręka. Uderzył trochę za mocno.
Zastał swoich ludzi w sali odpraw. Spojrzał na nich i wiedział, że nie usłyszy żadnych rewelacji. Hanslik i Burek przesłuchali dwunastu handlarzy zwierzętami i żaden z nich nic nie słyszał o sprowadzaniu skorpionów. Smolorz nie natrafił na najmniejszy ślad prywatnej menażerii, ale zdobył ciekawą informację. Pewien właściciel sklepu z gryzoniami i wężami wyznał, że częstym jego klientem jest pewien tęgi, brodaty pan, który kupuje jadowite gady i jaszczurki. Niestety sklepikarz nie potrafił niczego więcej o tym człowieku powiedzieć. Reinhardt i jego ludzie przesłuchali pięćdziesiąt pensjonariuszek domów publicznych. Jedna z nich zeznała, że zna pewnego profesora, który lubi udawać, że ćwiartuje ją mieczem i wykrzykuje coś przy tym w jakimś obcym języku. Policjanci zdziwili się, że ta wiadomość nie wywarła na szefie żadnego wrażenia. Dzięki zeznaniom prostytutek wywiadowcy Reinhardta sporządzili listę piętnastu sadystów i fetyszystów, którzy byli na tyle nieostrożni, że zapraszali «dziewczynki» do własnych mieszkań. Siedmiu z nich nie zastano w domu, ośmiu zaś miało żelazne alibi: oburzone małżonki zgodnie potwierdziły, że ich brzydsze połowy spędziły wczorajszą noc w małżeńskiej alkowie.
Mock podziękował swoim ludziom i wyznaczył im podobne zadania na jutro. Kiedy go pożegnali, niezbyt ucieszeni perspektywą roboczej niedzieli, powiedział do Forstnera:
— Proszę przyjechać do mnie o dziesiątej. Odwiedzimy pewną znaną osobę. Potem pójdzie pan do archiwum uniwersyteckiego.
— Niech pan się nie dziwi — będzie otwarte. Jeden z bibliotekarzy jutro sprawuje nadzwyczajny dyżur. Zrobi pan spis wszystkich, którzy otarli się o studia orientalistyczne: od studentów jednosemestralnych po doktorów iranistyki czy sanskrytologii. A propos, wie pan, co to jest sanskryt?
Nie czekając na odpowiedź, Mock wyszedł ze swojego biura. Poszedł Schweidnitzer Stadtgraben w stronę domu towarowego Wertheima[1]. Skręcił w lewo w Schweidnitzer Strasse, minął okazały pomnik Wihelma II strzeżony przez dwie alegoryczne figury Państwa i Wojny, przeżegnał się przy kościele Bożego Ciała i skręcił w Zwingerplatz.
Przeszedł obok gimnazjum realnego i wstąpił do palarni kawy Ottona Stieblera. W zatłoczonej sali, ciemnej od tytoniowego dymu i wypełnionej mocnym aromatem, tłoczyło się sporo miłośników czarnego napoju.
Mock wszedł do kantoru. Buchalter natychmiast przerwał rachunki, ukłonił się radcy i wyszedł, aby umożliwić mu swobodną rozmowę telefoniczną. Mock nie ufał policyjnym telefonistkom i często rozmowy wymagające dyskrecji przeprowadzał z tego aparatu. Wykręcił domowy numer Muhlhausa. Przedstawił się i wysłuchał potrzebnych mu informacji. Następnie zadzwonił do żony i usprawiedliwił swoją nieobecność na obiedzie nawałem pracy.
Wrocław,
sobota 13 maja 1933 roku. Godzina wpół do czwartej po południu