— Panie Mock, pan bawi się tutaj w retoryczne igraszki, ale to, co nade mną zawisło, nie jest zabawą. Gdzieś niedaleko mnie, może nawet w tym burdelu, czai się fanatyk, który chce nafaszerować mnie skorpionami! Niech pan spojrzy, jak ta tapeta ładnie się nadaje do wypisania moją krwią perskich wersetów! Pan mi zaleca burdelową terapię… Ale jaka terapia może pomóc człowiekowi, dla którego posiadanie ojca — największe marzenie — stało się w jednej chwili największym przekleństwem.
Słowa się załamały, pomieszała składnia — Anwaldt rozpłakał się jak dziecko. Jego sponiewierana i pożądlona twarz krzywiła się w szarpiącym szlochu. Mock otworzył drzwi na korytarz i rozejrzał się dookoła. Pijany klient awanturował się między stolikami na dole. Zamknął drzwi i podszedł do okna, aby je szerzej otworzyć.
Ogród buchał ciepłym zapachem lip. Jakaś bachantka jęczała za ścianą.
— Nie przesadzaj, Anwaldt — ugryzł się w język (chciał powiedzieć: «nie maż się, jesteś przecież mężczyzną»). Był zirytowany, co wyraziło się głośnym sapnięciem. — Nie przesadzaj; wystarczy, że będziesz się dobrze pilnował, dopóki nie złapiemy Erkina. I wtedy klątwa się nie spełni.
Młody człowiek siedział z suchymi już oczami. Unikał wzroku Mocka, nerwowo wyłamywał palce ze stawów, pocierał małe zacięcie na brodzie, strzygł oczami na boki.
— Nie przejmuj się, Herbercie — Mock doskonale rozumiał jego stan. — Kto wie, czy nasze neurozy nie są spowodowane wstrzymywaniem łez. Przecież herosi Homera też płakali. I to rzewnymi łzami!
— A pan… czy pan czasami plącze? — Anwaldt spojrzał z nadzieją na Mocka.
— Nie — skłamał.
Anwaldta ogarnęło wzburzenie. Wstał i wykrzykiwał: — No tak… bo dlaczego niby miałby pan płakać? Nie wychował się pan w sierocińcu… Nikt nie kazał panu jeść własnych odchodów, kiedy nie mógł pan przełknąć szpinaku! Nie miał pan matki kurwy a ojca przeklętego pruskiego arystokraty, który wszystko co zrobił dla swojego dziecka, to umieścił go w katolickim sierocińcu i w gimnazjum klasycznym! Nie budzi się pan z radością, że przeżył pan jeszcze jeden dzień, bo oto nikt wczoraj jakoś nie rozerwał panu bębna i nie nawrzucał robactwa w bebechy!
— Człowieku, oni czekali siedem wieków, aż będzie chłopak i dziewczyna… Mieliby teraz przepuścić taką okazję? Ich opętany szaman doznaje w tej chwili objawienia… Bóstwo się zbliża…
Mock nie słuchał. Gorączkowo przeszukiwał zwoje pamięci, jak ktoś, kto na sztywnym, oficjalnym przyjęciu nie może znieść ciszy przy stole i stara się odszukać w myślach jakiś dowcip, dykteryjkę, kalambur… Anwaldt krzyczał. Ktoś pukał do drzwi. Anwaldt się darł.
Pukanie się wzmogło. Udawany jęk rozlegał się za ścianą i przez otwarte okno rozchodził się po ogrodzie. Anwaldt wpadł w histerię.
Ktoś walił w drzwi.
Mock wstał i zamachnął się. Mała dłoń odbiła się na policzku krzyczącego asystenta. Cisza. Nikt nie walił do drzwi, menada obok zbierała z podłogi rozrzucone rzeczy, Anwaldt zastygł, Mock znalazł w mroku zagubioną myśl. Słyszał w głowie swój głos: «Nie przesadzaj; wystarczy, że będziesz się dobrze pilnował, dopóki nie złapiemy Erkina.
I wtedy klątwa się nie spełni… klątwa się nie spełni… klątwa się nie spełni…».
Stał bardzo blisko Anwaldta i patrzył mu w oczy: — Posłuchaj, Herbercie, doktor Hartner napisał, że zemsta jest nieważna, jeśli nie zostanie dokonana dokładnie w takich samych okolicznościach, jak zbrodnia, która ma być pomszczona. Zobacz, jezydzi czekali przez wieki na to, aby w rodzinie von der Maltenów urodzili się syn i córka… Ale przecież już było kiedyś różnopiciowe rodzeństwo w tej rodzinie. Ciotka Oliviera von der Maltena i jego ojciec Ruppert. Dlaczego jezydzi wtedy ich nie pozabijali, nie zgwałcili i nie zaszyli skorpionów we wnętrznościach? Hartner podejrzewa, że zemsty nie można było dokonać w zamkniętym klasztorze. — Mock zamknął oczy i poczuł do siebie wstręt. — Nie sądzę. Wiesz, dlaczego? Dlatego, że nie żył już ich ojciec. Te bliźnięta urodziły się po śmierci swojego ojca, który zginął pod Sadową.
— Wiem o tym doskonale. Opowiadał mi o swoim dziadku-bohaterze mój kolega z uniwersyteckiej lawy Olivier von der Malten. Klątwa zatem się nie spełniła… Gdyby zatem zginął von der Malten…
Anwaldt podszedł do stołu, chwycił butelkę wina i przechylił.
Mock patrzył, jak wino leje mu się po brodzie i barwi koszulę. Wypił do dna. Schował twarz w rozłożone dłonie i wysyczał:
— Dobrze, zrobię to. Zabiję barona.
Mock dławił się wstrętem do samego siebie.
— Nie możesz tego zrobić. Przecież to twój ojciec.
Oczy Anwaldta zabłysły spośród palców:
— Nie. To pan jest moim ojcem.
Wrocław,
Czwartek 19 lipca. Godzina czwarta nad ranem
Czarny adler zatrzymał się przed pałacem von der Maltenów.
Wysiadł z niego mężczyzna i chwiejnym krokiem ruszył w stronę bramy. Nocną ciszę rozdarł gwałtowny dzwonek. Adler ruszył z piskiem opon. Kierujący nim mężczyzna spojrzał w lusterko i kontempował przez chwilę swoje odbicie.
— Jesteś ostatnim skurwysynem — powiedział do zmęczonych oczu. — Pchnąłeś tego chłopaka do zbrodni. On stał się narzędziem w twoich rękach. Narzędziem, za pomocą którego usunąłeś ostatniego świadka twojej masońskiej przeszłości.
Baron Olivier von der Malten stał na progu ogromnego hallu.
Wyglądał, jakby w ogóle się nie kładł. Otulał się wiśniowym szlafrokiem i patrzył surowo na chwiejącego się Anwaldta.
— Co pan sobie wyobraża, młody człowieku? Że to jest komisariat, noclegownia pijaków?
Anwaldt uśmiechnął się i — aby ukryć nieco bełkotliwą mowę — powiedział jak najciszej:
— Mam dla pana barona nowe, ważne informacje…
Gospodarz wszedł do hallu i dał Anwaldtowi znak, aby uczynił to samo, po czym odprawił zaspanego służącego. Przestronne, obite boazerią pomieszczenie obwieszone było portretami von der Maltenów.
Anwaldt, nie dostrzegał w nich surowości i powagi, raczej przebiegłość i pychę. Rozejrzał się — na próżno — za krzesłem. Baron jakby tego nie dostrzegł.
— Co pan mi chce powiedzieć nowego o tej sprawie? Jadłem dziś obiad z radcą Mockiem, jestem więc raczej na bieżąco. Co mogło się wydarzyć wieczorem?
Anwaldt zapalił papierosa i z braku popielniczki strzepnął popiół na wypolerowaną pasadzkę.
— A zatem radca Mock mówił panu baronowi o zemście jezydów. Czy wspomniał, że ta zemsta nie została do końca spełniona?
— Tak. «Pomyłka obłąkanego szamana» — zacytował Hartnera.
— Młody człowieku, czy przychodzi pan do mnie pijany o trzeciej w nocy, aby mnie wypytywać o moje rozmowy z Mockiem?
Anwaldt przyjrzał się uważnie baronowi i dostrzegł sporo niedociągnięć w jego garderobie: guzik koszuli, tasiemki ineksprymabli wymykające się spod szlafroka. Parsknął śmiechem i trwał przez chwilę w dziwnej pochylonej pozycji. Wyobraził sobie: starszy pan siedzi na muszli klozetowej i wydusza z siebie ciężkie westchnienia, a tu pijany synalek burzy święty spokój nobliwej rezydencji. Śmiech wykrzywiał mu jeszcze wargi, kiedy wyrzucał z siebie napęczniałe gniewem słowa:
— Drogi tatusiu, obaj wiemy, że objawienia derwisza są zaskakująco zgodne z familijnymi realiami. Oczywiście z tymi nieoficjalnymi.
— W końcu bóg jezydów zniecierpliwił się i uwzględnił bękarty. Z drugiej strony, jak to się stało, że w tej rycerskiej rodzinie żaden wojownik nie zapłodnił branki, żaden ziemianin nie dopadł w stogu siana dorodnej chłopki? Wszyscy byli wstrzemięźliwi i wierni przysiędze małżeńskiej. Nawet mój drogi tatuś. W końcu spłodził mnie przed swoim ślubem.