Tego dnia woźny Hans Barwick był szczególnie czujny, gdyż od rana kilku urwisów usiłowało podjąć ekscytującą podróż przez piętra, strych i piwnicę. Uważnie patrzył na każdego wchodzącego klienta. Oto przed chwilą wsiadł do windy jakiś człowiek w nasuniętym na czoło kapeluszu i skórzanym płaszczu. Barwick chciał go wylegitymować, ale szybko się rozmyślił: kontakt z takim osobnikiem wróżył nieuchronne kłopoty. Po kilku minutach woźnego minął znany mu policjant Max Forstner. Barwick poznał go podczas składania zeznań w sprawie ubiegłorocznego nieudanego napadu na bank i od tego czasu kłaniał się z wielką atencją. Czynił to co piątek, wtedy bowiem regularnie ów funkcjonariusz odwiedzał bank w nieznanym Barwickowi celu.
Forstner wsiadł do windy, tracąc z oczu uniżonego portiera.
Winda jechała powoli. Minęła pierwsze piętro i znalazła się między kondygnacjami. Forstner nie lubił tych chwil. Cieszył się, kiedy poziom podłogi windy zrównywał się z poziomem piętra; wtedy sprężyście wyskakiwał z uśmiechem światowca. Kiedy winda zbliżała się do drugiego piętra, Forstner najpierw się zdziwił, a potem wściekł. Oto na progu piętra stał ubrany w skórzany płaszcz mężczyzna, który najwyraźniej nie zamierzał się odsunąć, aby umożliwić policjantowi wyjście z kabiny.
— Z drogi — krzyknął Forstner i rzucił się na zawalidrogę. Jego impet był jednak nieporównanie mniejszy i słabszy niż siła, z jaką wskoczył do windy ów natręt. Wtłoczył Forstnera w głąb kabiny i mocno przycisnął do ściany. Winda wjeżdżała na trzecie piętro.
Forstner próbował wydobyć rewolwer. Wtedy poczuł bolesne ukłucie w szyję. Winda wjeżdżała na dziewiąte piętro. Wrażenia zmysłowe, takie jak stukot maszynerii i kołysanie kabiny już nie dotarły do Forstnera. Winda przejechała przez strych w całkowitej ciemności i znów znalazła się na dziewiątym piętrze. Wtedy mężczyzna w skórzanym płaszczu wysiadł z windy i zszedł schodami.
Hans Barwick usłyszał nagle wycie mechanizmu i wysoki pisk łańcuchów. Huk był tak przejmujący, że Barwickowi przyszła do głowy jedyna, ponura myśclass="underline" «cholera, znowu komuś zmiażdżyło nogę».
Zatrzymał windę i pokonywał schodami piętro za piętrem, lecz dopiero na samej górze stwierdził, że jego przypuszczenia były zbyt optymistyczne. Między sufitem windy a progiem dziewiątej kondygnacji drgało nienaturalnie wygięte ciało Maxa Forstnera.
Drezno,
Poniedziałek 17 lipca 1950 roku. Godzina w pół do siódmej po południu
Na skwerze koło Japońskiego Pałacu, niedaleko Karl-Marx-Platz, roiło się od ludzi, psów i wózków z rozkrzyczanymi dziećmi.
Ci, którym udało się zająć ławkę w cieniu, mogli mówić o dużym szczęściu. Do szczęśliwców należeli zatem dyrektor kliniki psychiatrycznej Ernst Bennert i jakiś starszy mężczyzna zagłębiony w lekturze gazety. Siedzieli na przeciwległych krańcach jednej ławki.
Starszy mężczyzna nie okazał najmniejszego zdziwienia, gdy Bennert zaczął mówić coś do siebie półgłosem. Ale kiedy zbliżyła się do nich jakaś młoda kobieta z małym drepczącym obok niej chłopczykiem i uprzejmie zapytała, czy może się przysiąść, mężczyźni spojrzeli po sobie i zgodnym chórem odmówili. Odeszła mamrocząc coś o starych dziadach, a Bennert natychmiast zaczął na nowo swój monolog. Starszy mężczyzna wysłuchał go do końca, odsłonił zza gazety swą pooraną bliznami twarz i w cichych słowach podziękował lekarzowi.
Fragment tajnego raportu agenta wywiadu USA w Dreźnie — M-234 7 maja 1945 roku.
«…podczas bombardowania Drezna zginął m.in… były szef Wydziału Kryminalnego policji we Wrocławiu, następnie wiceszef Wydziału Wewnętrznego Abwehry, Eberhard Mock. Opiekował się nim agent GS-142, z którego meldunków wynika, że Mock w latach 1936-1945 przyjeżdżał co dwa miesiące do Drezna i odwiedzał swojego krewnego Herberta Anwaldta leczącego się w różnych szpitalach.
Według informacji uzyskanych przez agenta GS-142, od roku 1936 Anwałdt przebywał w szpitalu psychiatrycznym przy Marien-Allee. Po likwidacji szpitala, dokonanej przez SS w lutym 1940, Anwaldt nie podzielił losu innych chorych, rozstrzelanych gdzieś w lasach w okolicy wsi Rossendorf, lecz trafił do szpitala dla weteranów wojennych przy Friedrichstrasse. Oficjalna karta szpitalna zawiera fikcyjne informacje o udziale Anwaldta w kampanii przeciwko Polsce. Pseudo-weteran przeżył bombardowanie Drezna w tymże szpitalu. Od marca br. przebywa znów w szpitalu psychiatrycznym przy Marien-Allee. Agentowi GS-142 nie udało się ustalić stopnia pokrewieństwa między Anwaldtem a Mockiem, gdyż informacje udzielane przez szpitalny personel były plotkarsko-skandalizujqce: z powodu częstych odwiedzin jedni twierdzili, że Anwaldt jest nieślubnym synem Mocka, inni — że jego kochankiem».
Drezno,
Poniedziałek 17 lipca 1950 roku. Północ
Dyrektor Bennert schodził w zupełnej ciszy boczną klatką schodową, której używano jedynie podczas pozornych ewakuacji, jakie ostatnio zarządzano — na szczęście — niezbyt często. Snop światła latarki przecinał gęstą ciemność. Te wąskie schody od czasów bombardowania miasta napełniały go przejmującym strachem. Pamiętnego trzynastego dnia lutego 1945 roku, w chwili, gdy rozległ się huk pierwszej bomby, Bennert zbiegał po nich do piwnicy zamienionej na prowizoryczny schron. Wykrzykiwał imię swej córki i na darmo szukał jej wzrokiem wśród tłoczących się na schodach. Jego krzyk ginął w huku bomb i przeraźliwym zawodzeniu chorych.
Odrzucił przykre wspomnienia i otworzył drzwi wychodzące na przyszpitalny park. Stał w nich major Mahmadow. Poklepał jowialnie Bennerta po ramieniu, minął go i ruszył na górę. Po chwili jego kroki ucichły. Bennert nie zamknął drzwi na klucz. Włóki się powoli na górę. Na półpiętrze wyjrzał przez okno. Przez zalany światłem księżyca trawnik szybko szedł starszy mężczyzna w mundurze. Bennert do końca życia będzie pamiętał ten chód. Znów usłyszał huk bomb, zawodzenie chorych i zobaczył przez to właśnie okno starszego mężczyznę z iskrami ognia we włosach i poparzoną twarzą, który niósł w ramionach jego nieprzytomną córkę.
Pielęgniarz Jurgen Kopp usiadł przy stoliku z dwoma kolegami Frankem i Voglem i zaczął rozdawać karty. Skat był namiętnością, której oddawał się cały niższy personel szpitalny. Kopp zalicytował wino i wyszedł dupkiem żołędnym, aby ściągnąć tromfy. Nie zdążył jednak zabrać sztychu, gdy usłyszeli nieludzki ryk dobiegający przez ciemny dziedziniec.
— Ciekawe, który to drze ryja? — zamyślił się Vogel.
— To Anwaldt. Właśnie przed chwilą zapaliło się u niego światło — roześmiał się Kopp. — Pewnie znów zobaczył karalucha.
— Kopp miał połowiczną rację. Krzyczał rzeczywiście Anwaldt. Lecz nie z powodu karalucha. Po podłodze jego sali, śmiesznie podrygując długimi odwłokami spacerowały cztery dorodne, czarne, pustynne skorpiony.