— To już wiem, dlaczego pan mnie całe życie ochraniał. Chciał pan mieć syna…
— Gówno wiesz — Mock udawał oburzenie. — Psycholog-amator. Sam byłem mocno zanurzony w tę sprawę i boję się przede wszystkim o siebie. Zbyt cenię swój brzuch, aby czynić z niego domek dla skorpionów.
Obaj w to nie wierzyli.
XVIII
Nowy Jork,
Sobota 14 marca 1951 roku. Godzina czwarta nad ranem
Hotel «Chelsea» przy pięćdziesiątej piątej ulicy był o tej nadrannej porze cichy i uśpiony. Mieszkali tutaj w większości stali rezydenci: komiwojażerowie i agenci ubezpieczeniowi, którzy w dni powszednie wcześnie chodzili spać, aby następnego ranka wyruszyć do pracy bez piasku w oczach i bez nieświeżego alkoholowego oddechu.
Z tej powszechnej zgody obyczajów wyłamywał się mieszkaniec szesnastego piętra, który wynajmował duży trzypokojowy apartament. Uważano go za pisarza. Pracował nocami przy dużym biurku, przedpołudnia odsypiał, popołudniami gdzieś wychodził, a wieczory często fetował w damskim towarzystwie. Dzisiejszy wieczór przedłużył się do trzeciej nad ranem. O tej właśnie godzinie z pokoju «literata» wyszła zmęczona dziewczyna w granatowej sukience z wielkim marynarskim kołnierzem. Zamykając drzwi, posłała całusa w głąb mieszkania i podeszła do windy. Kątem oka dostrzegła dwóch mężczyzn zbliżających się długim hotelowym korytarzem. Kiedy ją mijali, zadrżała. Jeden z nich straszył pełną blizn twarzą Frankensteina, drugi — płonącymi oczami fanatyka. Dziewczyna odetchnęła z ulgą, kiedy znalazła się w towarzystwie sennego windziarza.
Mężczyźni podeszli do pokoju 16 F. Mock delikatnie zastukał.
Drzwi uchyliły się nieznacznie. W szparze ukazała się starcza twarz.
Anwaldt chwycił za klamkę i z całej siły przyciągnął je ku sobie. Głowa starca dostała się między drzwi a framugę, stalowa ościeżnica miażdżyła ucho. Otworzył usta do krzyku, lecz momentalnie został zakneblowany chustką do nosa. Anwaldt puścił drzwi. Starzec stał w przedpokoju i wyciągał z ust prowizoryczny knebel. Opuchlizna nabrzmiewała na małżowinach. Anwaldt wymierzył szybki cios. Pięść rozgniotła ciepłe ucho. Starzec upadł. Mock zamknął drzwi, pociągnął napadniętego do pokoju i posadził go w fotelu. Dwa tłumiki wpatrywały się w niego uważnie.
— Jeden ruch, trochę wyższy ton, a zginiesz — Anwaldt starał się zachować spokój. Mock tymczasem przeglądał książki stojące na biurku. Nagle odwrócił się i spojrzał drwiąco na bezbronnego człowieka.
— Powiedz, Maass, staje ci jeszcze? Ciągle, jak widzę, lubisz uczennice…
— Nie wiem, o czym pan mówi — Maass rozcierał piekące ucho. — Panowie mylą mnie z kimś innym. Jestem George Mason, profesor języków semickich z Columbia University.
— Zmieniliśmy się, co Maass. Mnie, Mocka, oskalpowała płonąca papa z dachu, a Herberta Anwaldta utuczyły kluski, ulubione danie w szpitalu wariatów — powoli przerzucał kartki na stole. — Tobie zaś obwisły policzki i wypadły resztki pięknych niegdyś kędziorów. Ale temperament został ten sam, co Maass?
Zapytany milczał, ale jego oczy powoli robiły się coraz większe.
Otworzył w przerażeniu usta, ale nie zdążył krzyknąć. Mock mocno przycisnął jego ręce do oparć fotela, a Anwaldt błyskawicznym ruchem wepchnął mu chustkę prawie do gardła. Po kilku minutach przerażone oczy Maassa zgasły. Anwaldt wyją! knebel i zapytał:
— Dlaczego wydałeś mnie Turkowi, Maass? Kiedy cię przekupili? Dlaczego nie byłeś lojalny wobec barona von der Maltena? Jego wdzięczność i jego pieniądze zwolniłyby cię na całe życie z trudu szukania korepetycji. Ale ty lubiłeś korepetycje… Zwłaszcza z wyuzdanymi uczennicami…
Maass sięgnął po stojącą na stole butelkę «Jacka Danielsa» i prosto z butelki pociągnął spory łyk. Łysina pokryła się drobnymi kropelkami.
— Co według ciebie, Anwaldt, jest najważniejsze na świecie? — przestał się kamuflować wymyślonym nazwiskiem. Nie czekając na odpowiedź, ciągnął: — Najważniejsza jest prawda. Ale cóż ci po prawdzie, kiedy przeklinasz po nocach swoją palącą męskość, kiedy ruch bioder przechodzącej samicy burzy misterne piramidy wynikających z siebie wniosków i niewzruszone piętra sylogizmów. Spokój osiągniesz dopiero wtedy, gdy najbardziej renomowane periodyki naukowe zatęsknią za twoimi artykułami, a rozkoszne nimfy za twoim fallusem, który je co noc ujarzmia… Przeżyłeś to kiedyś, Anwaldt? Bo ja przeżyłem to przed szesnastoma laty we Wrocławiu, kiedy Kemal Erkin za pewną prostą ekspertyzę słał mi przed oczy nieodkryte rękopisy, a uległe hurysy pod nogi. Wiem, że one mnie nie kochały ani nie pożądały, ale cóż z tego? Wystarczy, że codziennie spełniały moje wszystkie zachcianki. Zapewniały mi spokój w pracy. Oto dzięki nim mogłem oderwać się od wściekłego i kapryśnego władcy ukrywającego się w moich lędźwiach. Nie myśląc o nim zająłem się nauką. Wydałem rękopis uważany za zaginiony i to odkrycie przyniosło mi światową sławę. Kiedy wyposażony przez Erkina w ogromną sumę i w fotokopię rękopisu, który uważano za zaginiony, uciekałem z Wrocławia, wiedziałem, że każda katedra orientalistyki otworzy się przede mną — znów pociągnął łyk whisky i skrzywił się lekko. — Wybrałem Nowy Jork, ale i tu mnie znaleźliście. Tylko powiedzcie mi: po co? Dla prymitywnej zemsty? Przecież jesteście Europejczykami, chrześcijanami… Gdzie wasze przykazanie o przebaczeniu?
— Mylisz się, Maass. I ja, i Anwaldt mamy wiele wspólnego z jezydami, a — ściślej mówiąc — po tym, co przeszliśmy, wierzymy w moc fatum — Mock otworzył okno i wpatrywał się w wielki neon reklamowy papierosów «Camel». — A ty, Maass, wierzysz w przeznaczenie?
— Nie… — Maass roześmiał się pokazując śnieżnobiałe zęby. — Ja wierzę w przypadek. To on sprawił, że moja uczennica zapoznała mnie z Erkinem, to dzięki przypadkowi odkryłem, Anwaldt, twoje prawdziwe pochodzenie…
— Znów się mylisz, Maass — Mock wygodnie rozsiadł się na fotelu i rozłożył elegancką aktówkę. — Zaraz udowodnię ci istnienie fatum.
Pamiętasz dwa ostatnie proroctwa Friedlandera? Pierwsze z nich w twoim tłumaczeniu brzmiało: arar «ruina», chawura «rana», makak «ropieć», afar «gruzy», szamajim «niebo». To proroctwo dotyczyło mnie. Makak to nic innego, jak moje nazwisko — Mock. Proroctwo sprawdziło się. Zginął kapitan Abwehry Eberhard Mock, narodził się oficer tajnej policji komunistycznej Stasi — major Eberhard Mock. Inna twarz, inny człowiek, to samo nazwisko. Przeznaczenie… A teraz spójrz Maass na to drugie proroctwo. Brzmi ono: jeladim «dzieci», akrabbim «skorpiony», amoc «biały» i chol «piasek» lub chul «kręcić się, upadać». Przypuszczałem, że to proroctwo dotyczy Anwaldta ‘7bjeladim brzmi podobnie jak Anwaldt). I prawie że się spełniło. Oto w szpitalu psychiatrycznym pojawił się major Stasi, potężny Uzbek z kieszeniami pełnymi skorpionów, aby wypełnić tajemne posłanie. Anwaldt miał zginąć wśród białych ścian (amoc — biały), w pokoju, którego okna wyposażone były w kraty (sewacha — kraty), z brzuchem napełnionym kręcącymi się (chul — kręcić się) na wszystkie strony skorpionami. Ale ja inaczej zinterpretowałem to proroctwo i zmieniłem przeznaczenie. Ekspertyzy językowej dokonał Anwaldt, który w szpitalu wykształcił się na niezłego znawcę języków semickich. A Uzbek pozostał wraz ze swoimi pustynnymi braćmi w drezdeńskim szpitalu…