«Piwnica Biskupia» przy Helmuth-Bruckner-Strasse, dawnej, przednazistowskiej Bischofstrasse, w budynku Dworu Śląskiego znana była z wyśmienitych zup, pieczeni i golonki. Ściany lokalu ozdabiały olejne obrazki bawarskiego malarza Eduarda von Grutznera, przedstawiające scenki z mało ascetycznego życia mnichów. Mock najbardziej lubił boczną salkę, którą oświetlało przebijające przez umieszczony pod sufitem witraż zielone, zamglone światło. Kiedyś Mock zachodził tu bardzo często. Oddawał się marzeniom wśród falujących cieni, ukołysany podziemną ciszą, cichym oddechem piwnicy. Ale rosnąca popularność restauracji zniszczyła uwielbianą przez radcę senną atmosferę. Cienie falowały i teraz, ale mlaskanie sklepikarzy i właścicieli składów oraz wrzaski esesmanów, którzy ostatnio tłumnie tu przychodzili, sprawiało, że wyimaginowane fale oceanu zamiast ukojenia napełniały wyobraźnię Mocka mułem i szorstkimi wodorostami.
Radca kryminalny był w trudnej sytuacji. Od kilku miesięcy dostrzegał niepokojące zmiany w policji. Wiedział, że jednego z najlepszych policjantów, Żyda Heinza Kleinfelda, wielu traktuje z pogardą; pewien policjant, nowo przyjęty do Wydziału Kryminalnego, odmówił wręcz współpracy z Kleinfeldem. Skutek był taki, że z dnia na dzień przestał pracować w policji. Ale to było na początku stycznia.Teraz Mock wcale nie był pewien, że wyrzuciłby z pracy tego nazistę. Od tego czasu wiele się zmieniło. 31 stycznia ministrem spraw wewnętrznych i przełożonym całej pruskiej policji został Hermann Góring, miesiąc później do okazałego gmachu Rejencji Wrocławskiej na Lessingplatz wprowadził się nowy brunatny nadprezydent Śląska, Helmuth Bruckner, a niespełna dwa miesiące potem do wrocławskiego Prezydium Policji wkroczył nowy prezydent — owiany złą sławą Edmund Heines. Nastały nowe porządki. Stary obóz dla jeńców francuskich na Strehlener Chaussee na Tarnogaju został zamieniony na obóz koncentracyjny, do którego jako pierwsi trafili bliscy znajomi Mocka: były prezydent policji Fritz Voigt i były burmistrz Karl Mach. Nagle na ulicach pojawiły się watahy wyrostków upojonych wiarą we własną bezkarność i najpodlejszym piwem od Haasego. Niosąc pochodnie, otaczali zwartym kordonem transporty aresztowanych Żydów i antynazistów obwieszonych drewnianymi tablicami z wypisanymi nań «zbrodniami» przeciwko narodowi niemieckiemu. Z dnia na dzień nadano ulicom nowych brunatnych patronów. W Prezydium Policji uaktywnili się nagle członkowie NSDAP, w zachodnim skrzydle pięknego gmachu rozparło się gestapo, do którego nagle zaczęli się przenosić najlepsi ludzie z innych wydziałów. W Wydziale Kryminalnym Heines — wbrew protestom Muhlhausa — usadowił swojego pupila Forstnera, a osobisty wróg Mocka, niejaki radca Eile, został kierownikiem nowo powstałego referatu żydowskiego. Nie, dziś — w maju 33 — Mock nie zdobyłby się na tak zdecydowaną reakcję. Był w trudnej sytuacji: musiał być lojalny wobec von der Maltena i loży masońskiej, która ułatwiła mu błyskotliwą karierę, lecz jednocześnie nie mógł zrażać do siebie nazistów. Najbardziej irytowało go, że nie miał wpływu na sytuację, a jego przyszłość zależała od tego, kim jest morderca baronówny.
Gdyby okazał się nim członek jakiejś sekty — co było wielce prawdopodobne — propaganda hitlerowska znalazłaby wygodny pretekst do zniszczenia wrocławskich wolnomularzy i ludzi z nimi związanych, a więc także Muhlhausa i Mocka. Owego sekciarza taki brukowiec, jak na przykład «Sturmer», z wielką radością przemalowałby na masona, a okrutną zbrodnię przedstawiłby jako rytualny mord — wynik porachunków trzech wrocławskich lóż.
Gdyby mordercą okazał się psychicznie chory zboczeniec, Heines et consortes na pewno zmusiliby Mocka, aby dopisał mordercy «antyniemiecki» — żydowski lub masoński życiorys. I w jednym, i w drugim wypadku radca stanąłby wobec swych protektorów-wolnomularzy w dwuznacznym świetle jako instrument w ręku propagandzistów. Nic dziwnego, że von der Malten kazał oddać mordercę sobie — wywrze na sprawcy krwawą zemstę, a przy tym zdusi w zarodku intrygi przeciw loży. A zatem i oddanie, i nieoddanie mordercy w ręce barona oznaczało dla Mocka pracę w Fischereipolizei w Lubinie.
W pierwszym wypadku brunatne gazety, zainspirowane przez Forstnera, rozpisałyby się o wymierzaniu przez masonów sprawiedliwości na własną rękę, w drugim odpowiednio zareagowałby Muhlhaus i jego ludzie z loży. Owszem, radca mógł zerwać z lożą i stać się hitlerowcem, ale przeciwko temu protestowały resztki «dobrego smaku», jakich nie wyrugowała dwudziestoczteroletnia służba w policji, a także świadomość końca dalszej kariery — loża mogła w prosty sposób zemścić się na nim: poinformować, kogo trzeba, o jego wolnomularskiej przeszłości.
Nikotyna zawsze rozjaśniała umysł Mocka. Tak było i teraz: przyszła mu do głowy genialna myśl — samobójstwo zbrodniarza w celi i jego przyśpieszony pogrzeb. (Naziści nie będą wówczas mogli wymóc na mnie spreparowania antyniemieckiego życiorysu zbrodniarza; powiem im, że już nie żyje i nie mam czasu, aby bawić się w biurokrację i wymyślanie protokołów przesłuchań. Wobec loży będę usprawiedliwiony, bo nawet jeśli gazety hitlerowskie dopiszą mu odpowiednie curriculum vitae, powiem zgodnie z prawdą, że nie maczałem w tym palców). To by go uratowało.
Po chwili jednak zasępił się; nie wziął pod uwagę jeszcze jednej, przykrej ewentualności: co będzie, jeśli, po prostu, nie znajdzie mordercy?
Kelner postawił przed nim litrowy kamionkowy kufel piwa od Kipkego. Chciał zapytać, czy aby panu radcy jeszcze czegoś nie trzeba, kiedy ten spojrzał na niego niewidzącym wzrokiem i dobitnie powiedział: «Jeżeli nie znajdę tego bydlaka, to sam go stworzę!». Nie zwracając uwagi na zdziwionego kelnera Mock zamyślił się: przed jego oczami zaczęły się przewijać twarze kandydatów na morderców.
Zanotował gorączkowo kilka nazwisk na serwetce.
Czynność tę przerwał mu człowiek, z którym był umówiony. SA — Hauptsturmfuhrer Walter Piontek z gestapo wyglądał jak dobroduszny oberżysta. Uścisnął wielką, mięsistą łapą małą dłoń Mocka i usadowił się wygodnie za stołem. Zamówił to samo, co Mock — sandacza z pikantną surówką z rzepy. Zanim radca przeszedł do rzeczy, komponował w myśli charakterystykę swego rozmówcy: otyły brandenburczyk, goła piegowata czaszka, oblepiona kępkami rudych włosów, zielone oczy i mięsiste policzki; miłośnik Schuberta i nieletnich dziewczynek.
— Wie pan o wszystkim — powiedział bez wstępów.
— O wszystkim? Nie… Wiem niewiele więcej niż ten pan… — Piontek wskazał na mężczyznę czytającego gazetę. Na pierwszej stronie «Schlesische Tageszeitung» widniał ogromny tytuł: Śmierć baronówny w pociągu Wrocław-Berlin. Radca Mock prowadzi śledztwo.
— Sądzę, że znacznie więcej — Mock zagarnął widelcem ostatnie dzwonko chrupiącego sandacza i wypił resztę piwa. — Nieoficjalnie proszę pana o pomoc, panie Hauptsturmfuhrer. Nie ma we Wrocławiu, a może i w całych Niemczech, lepszego niż pan znawcy religijnych sekt i organizacji tajemnych. Ich symbolika jest dla pana przejrzysta. Proszę pana o znalezienie organizacji posługującej się symbolem skorpiona. Mile widziane, a w przyszłości z pewnością odwzajemnione, będą wszelkie pańskie uwagi i wskazówki. Wszak Wydział Kryminalny i ja osobiście także dysponujemy informacjami, które mogą pana zainteresować.
— Czy ja muszę ulegać prośbom wyższych funkcjonariuszy kripo? — Piontek uśmiechał się szeroko i zmrużył oczy. — Dlaczego miałbym panu pomóc? Czy dlatego, że mój szef jest z pana szefem na «ty» i grają co sobotę w skata?
— Pan mnie nie słucha uważnie, panie Hauptsturmfuhrer. — Mock nie miał zamiaru tracić już dzisiaj nerwów. — Proponuję panu coś korzystnego: wymianę informacji.