– Złapano go na gorącym uczynku, kiedy zabił Teddy’ego Simesa.
– Nie twierdzę, że Fraser był niewinny. Zabił Simesa i jeszcze czworo innych dzieci. Pozostałe należały do mnie. – Urwał na chwilę. – Łącznie z małą Bonnie Duncan.
Eve trzęsła się tak bardzo, że z trudem mogła utrzymać słuchawkę. Musiała się opanować. Dzwonił jakiś psychopata, który chciał ją zranić. W trakcie procesu Frasera miała kilka podobnych telefonów. Jednakże ten człowiek wydawał się spokojny, pewny siebie, prawie obojętny. Musi go zmusić do mówienia. Udowodnić mu, że kłamie.
– Powiedziałeś, że nie lubisz zabijać dzieci.
– Wtedy eksperymentowałem. Chciałem sprawdzić, czy warto się nimi zająć na dłuższą metę. Bonnie niemal mnie do tego przekonała, ale następnych dwoje szalenie mnie rozczarowało.
– Po… co… do… mnie… dzwonisz?
– Bo coś nas łączy, prawda? Mamy Bonnie.
– Ty skurwysynu!
– A raczej ja mam Bonnie. Patrzę na nią w tej chwili. Była o wiele ładniejsza, gdy zakopywałem ją w ziemi. To smutne, że po nas wszystkich zostaje tylko kupka kości.
– Patrzysz… na nią?
– Pamiętam, jak szła w moją stronę przez park w czasie szkolnego pikniku. Jadła lody w waflu, a jej rude włosy błyszczały w słońcu. Tyle w niej było życia. Nie mogłem się powstrzymać.
Ciemność. Nie może zemdleć.
– Masz ten sam rodzaj żywotności. Wiem. Jesteś tylko znacznie silniejsza.
– Odkładam słuchawkę.
– Tak, chyba źle się czujesz, prawda? To szok. Jestem pewien, że niedługo wyzdrowiejesz. Będę w kontakcie.
– Po co?
Przez moment w słuchawce panowała cisza.
– Bo tak trzeba, Eve. Po naszej rozmowie czuję się jeszcze bardziej przekonany niż przedtem. Jesteś mi potrzebna. Odbieram twoje emocje niczym fale przypływu. To… wspaniałe.
– Nie będę podnosiła słuchawki.
– Będziesz. Zawsze jest szansa, że dostaniesz czaszkę z powrotem.
– Kłamiesz. Jeśli zabiłeś te wszystkie dzieci, dlaczego tylko Bonnie pochowałeś z dorosłymi?
– Jestem pewien, że zakopałem tam więcej osób, niż znaleziono. Jak przez mgłę przypominam sobie co najmniej dwoje innych dzieci. Chyba… dwóch chłopców. Starszych od Bonnie. Mieli dziesięć czy dwanaście lat.
– Znaleziono szkielet jednego dziecka.
– Widać nie trafili na inne. Niech spróbują w samym wąwozie. Przypuszczalnie zalało je błoto.
Połączenie się przerwało.
Eve opadła na podłogę. Zimno. Przejmujące zimno.
Boże, Boże, Boże!
Musi coś zrobić, nie może tak siedzieć.
Joe. Zadzwoni do Joego.
Drżącą ręką wystukała numer jego telefonu.
– Wracaj – powiedziała, kiedy odebrał telefon. – Wracaj.
– Eve?
– Wróć tu, Joe.
– Co się stało?
Jeszcze coś powinna mu powiedzieć.
– Talladega. Powiedz, żeby… szukali… w samym wąwozie.
Odłożyła słuchawkę i oparła się o ścianę. Nie myśleć. Pogrążyć się w bezruchu i otępieniu, dopóki Joe nie wróci.
Nie mdleć, nie krzyczeć, czekać na Joego.
Kiedy Joe przyjechał godzinę później, Eve wciąż siedziała na podłodze.
Czterema krokami pokonał dzielącą ich przestrzeń i ukląkł przy niej.
– Jesteś ranna?
– Nie.
– To dlaczego śmiertelnie mnie przeraziłaś? – spytał ostro. Wziął ją na ręce i zaniósł na kanapę. – O mało nie dostałem ataku serca. Ależ jesteś zimna!
– Szok. Powiedział, że… jestem w szoku. Joe rozcierał jej lewą dłoń.
– Kto tak powiedział?
– Telefon. Myślałam, że to jakiś wariat. Jak wtedy, kiedy dzwonili po śmierci Bonnie… – Musiała na chwilę zamilknąć. – Ale to nie był wariat. Dzwoniłeś do Talladegi?
– Tak. – Zaczął masować drugą dłoń. – Mów.
– Powiedział, że ma kości Bonnie. – Otępienie odchodziło i Eve zaczęła się trząść. – Powiedział, że nie jest już taka ładna jak wtedy…
– Spokojnie. – Joe złapał koc z krzesła i narzucił jej na plecy, a potem przeszedł do małej kuchni, żeby zrobić kawę. – Oddychaj głęboko, dobrze?
– Dobrze. – Eve zamknęła oczy. Głęboko oddychać. Wyrzucić z siebie ból. Wyrzucić przerażenie. Wdech. Wydech.
– Otwórz oczy. – Joe siedział przy niej na kanapie. – Pij.
Kawa. Gorąca. Za słodka. Wypiła pół kubka.
– Lepiej? – spytał Joe.
Kiwnęła głową.
– Teraz mów. Powoli. Nie zmuszaj się. Przerwij, jeśli trzeba.
Musiała przerywać trzy razy, nim skończyła. Kiedy wreszcie umilkła, Joe się nie odzywał.
– To wszystko? Wszystko mi powtórzyłaś? – zapytał w końcu.
– To mało?
– Wystarczy. Wypij resztę kawy.
– Wystygła.
– Zrobię drugą.
Joe poszedł z powrotem do kuchni.
– On zabił Bonnie, Joe.
– To mógł być jakiś psychopata. Eve potrząsnęła głową.
– Zabił ją.
– Poczekaj, musimy to przemyśleć.
– Ja nie muszę. Wiedział o lodach. Joe spojrzał na nią ze zdziwieniem.
– O lodach? – powtórzył.
– Powiedział, że wtedy w parku jadła lody truskawkowe w waflu.
– Tego szczegółu na pewno nie było w gazetach – mruknął.
– Fraser wiedział. Powiedział policji, że Bonnie jadła lody truskawkowe. Opisał także, jak była ubrana.
– Mógł się dowiedzieć z prasy.
– Wiedział o znamieniu na plecach Bonnie.
Eve masowała bolące skronie. Joe miał rację. Dlatego byli wtedy tacy pewni, że zabił ją Fraser. Dlaczego właściwie była taka pewna?
– Powiedział, że zadzwonił do więzienia i przedstawił się jako dziennikarz, a potem podał Fraserowi szczegóły. Czy to możliwe?
Joe zastanawiał się przez chwilę.
– Tak. Fraser udzielał wywiadów na prawo i lewo. Jego obrońca dostawał szału. W dodatku nikt nie wiedział, o czym mówił, bo prawo w Georgii nie zezwala na podsłuch w telefonie bez specjalnego pozwolenia. Po co zresztą mieli występować o pozwolenie na podsłuch? Fraser już wcześniej się przyznał. Sprawa była zamknięta.
– Nie znaleziono ciała żadnego dziecka, do którego się przyznawał.
– Dla sądu to nie było najważniejsze.
Tak, wiedziała o tym. Nieustannie i bezskutecznie walczyła o kontynuowanie poszukiwań po przyznaniu się Frasera do morderstw.
– Szkoda.
– Przyznanie się do winy wystarczyło, żeby go posłać na krzesło elektryczne.
– A lody…
– Minęło już tyle lat. Sam sprzedawca lodów mógł opowiedzieć o tym różnym ludziom.
– Policja mu zabroniła.
Joe wzruszył ramionami.
– Dla niektórych ludzi sprawa się skończyła wraz z egzekucją Frasera.
– No, dobrze, sprzedawca mógł komuś powiedzieć. A jeśli nie? Jeśli Fraser jej nie zabił?
– Eve…
– A jeśli zabił ją ten drań, co do mnie dzwonił? Wykradł ją z laboratorium. Dlaczego miałby to robić, jeśli nie…
– Ciii. – Joe przyniósł jej filiżankę gorącej kawy i znów usiadł obok niej na kanapie. – Nie znam odpowiedzi na te wszystkie pytania. Bawię się tylko w adwokata diabła w nadziei, że dojdziemy do czegoś sensownego.
– Dlaczego mamy być rozsądni? Ten skurwysyn, który ją zabił, na pewno nie jest rozsądny. Szkoda, że go nie słyszałeś. Z przyjemnością mnie ranił. Po prostu katował mnie swoim opowiadaniem.
– Dobrze, porozmawiajmy o tym facecie. Jaki miał głos? Stary? Młody?
– Nie wiem. Mówił tak, jakby był na dnie studni.
– Mechaniczny zniekształcacz. Sposób mówienia? Akcent? Słownictwo?
Usiłowała sobie przypomnieć. Trudno jej było oddzielić sposób mówienia od słów, które przyniosły jej tyle cierpienia.