– Kim ona jest?
– Już ci mówiłem, to Bonnie.
– Wiesz, o kogo mi chodzi. Kim jest ta Jane?
– To też może być twoja Bonnie. Myślałaś o możliwości…
– Jak ma na nazwisko?
– Nie jest taka ładna, ale też ma rude włosy. Niestety, tym razem miała trudniejsze życie niż wtedy, kiedy była twoją Bonnie. Cztery rodziny zastępcze. Jakie to smutne!
– Gdzie ona jest?
– Poznałabyś to miejsce. Eve zadrżała. Grób?
– Żyje?
– Oczywiście.
– Jest u ciebie?
– Nie, na razie tylko ją obserwuję. Jest bardzo interesująca. Tobie też się spodoba.
– Podaj mi jej nazwisko. Wiem, że chcesz, abym to wiedziała.
– Musisz sobie na to zasłużyć. To część gry. Nie zawiadamiaj policji, bo będę się bardzo gniewał. Jestem pewien, że twój instynkt macierzyński zaprowadzi cię do Jane. Znajdź ją, Eve. Zanim zacznę się niecierpliwić.
Odłożył słuchawkę. Nacisnęła guzik.
– Nic? – spytał Joe. Eve wstała.
– Jedziemy do Atlanty.
– Po co?
– Powiedział, że znam miejsce, gdzie ją można znaleźć. Znam dobrze Atlantę. Masz kontakty z opieką społeczną?
Joe potrząsnął głową.
– Znasz kogoś, kto mógłby nam pomóc? Powiedział, że była w czterech rodzinach zastępczych. Muszą być jakieś akta.
– Możemy skontaktować się z Markiem Grunardem. On jest najlepszy w zdobywaniu informacji i ma wszędzie kontakty.
– Zadzwonisz do niego?
– Posłuchaj, pomoże nam policja w Atlancie. Nie mają wyboru, teraz, kiedy zrekonstruowałaś Johna Devona.
– On nie chce, żebym mieszała w to policję. Chce, żebym ją sama znalazła. To jest dla niego rodzaj gry.
– Zostań tutaj i pozwól, żebym jej sam poszukał.
– Mówiłam ci, że on tego nie chce. Sama mam jej szukać. To muszę być ja.
– Nie zgadzaj się na wszystko, czego on chcę.
– Mogę się nie zgodzić i poczekać, aż przyśle mi jej głowę w pudełku – powiedziała drżącym głosem. – Nie mogę ryzykować. Muszę ją znaleźć, i to szybko.
– Dobrze, pod warunkiem, że pojadę z tobą. – Sięgnął po telefon. – Idź, zapakuj szczoteczkę do zębów i ubranie na zmianę. Zadzwonię do Marka i powiem mu, czego szukamy. Zacznie działać.
– Umów się z nim na spotkanie. Don musi się przekonać, że staram się odnaleźć tę dziewczynkę. Na pewno będzie mnie obserwował.
– Nie ma sprawy. Mówiłem ci już, że mu obiecałem spotkanie z tobą. Powiem, żeby przyszedł do mojego mieszkania.
Mieszkanie Joego mieściło się w luksusowym wieżowcu naprzeciwko Piedmont Park. Joe zostawił samochód w strzeżonym podziemnym garażu, a potem windą wjechali na siódme piętro.
– Nareszcie, Joe, czekam od godziny – przywitał ich z uśmiechem Mark Grunard. – Chyba nie wiesz, z kim masz do czynienia. Jestem kimś w tym mieście. – Wyciągnął rękę do Eve. – Cieszę się, że znów panią widzę. Chociaż przykro mi ze względu na okoliczności.
– Mnie też. – Podała mu rękę. Był taki, jakim go pamiętała sprzed lat: wysoki, szczupły, o czarującym uśmiechu. Miał przypuszczalnie pięćdziesiąt parę lat i widoczne zmarszczki wokół niebieskich oczu. – Ale się cieszę, że zgodził się pan nam pomóc.
– Byłbym głupi, gdybym się nie zgodził. To wyjątkowa sprawa. Nieczęsto mam okazję na coś takiego, za co mogę dostać nagrodę Emmy.
– A twoi koledzy reporterzy? – spytał Joe. – Nic nam z ich strony nie grozi?
– Chyba nie. We wczorajszych wieczornych wiadomościach napuściłem ich na fałszywy trop w Daytona Beach. Musimy tylko uważać. – Zmarszczył brwi. – Skontaktowałem się z Barbarą Eisley, dyrektorką wydziału do spraw dzieci i rodziny. Zdobycie informacji nie będzie łatwe. Barbara mówi, że wszystkie akta są poufne.
Cholerna biurokracja – pomyślała Eve z irytacją. Przepisy są ważniejsze od życia dziecka.
– Nie może jej pan jakoś przekonać?
– Barbara Eisley to twarda sztuka. Byłby z niej niezły sierżant. Czy nie możecie dostać nakazu sądowego?
– Nie możemy – odparł Joe. – Eve obawia się, że Don zrobi krzywdę dziecku, jeśli się zwrócimy do policji.
– Barbara Eisley musi nam pomóc – oświadczyła Eve.
– Powiedziałem, że to nie będzie łatwe; nie mówiłem, że niemożliwe. Musimy ją trochę przycisnąć.
– Czy mogę się zobaczyć z panią Eisley? – spytała Eve.
– Myślałem, że pani to zaproponuje. Umówiłem się z nią na kolację dziś wieczorem. – Podniósł rękę, gdy Joe otworzył usta, aby zaprotestować. – Wiem, że Eve nie może się nigdzie pokazać, gdzie ktoś mógłby ją rozpoznać. Jeden z moich przyjaciół jest właścicielem restauracji tuż za miastem. Dostaniemy dobre jedzenie i nikt nas tam nie znajdzie. W porządku?
– W porządku. – Joe otworzył drzwi do mieszkania. – Spotkamy się o szóstej po drugiej stronie ulicy, w parku.
– Dobrze.
Eve poczekała, aż Grunard wsiadł do windy, a potem weszła do mieszkania.
– On jest… – Urwała, szukając odpowiedniego słowa. – Bardzo solidny.
– Dlatego jest taki popularny.
Joe zamknął drzwi na klucz. Eve rozejrzała się po mieszkaniu.
– Mój Boże, naprawdę mogłeś się bardziej postarać. To wygląda jak pokój w hotelu.
Joe wzruszył ramionami.
– Mówiłem ci, że przychodzę tu głównie po to, aby się przespać. – Poszedł do kuchni. – Zrobię kawę i jakieś kanapki. Wątpię, żebyśmy się najedli podczas kolacji z panią Barbarą Eisley.
Eve poszła za nim do kuchni. Teraz też nie miała ochoty nic jeść, ale wiedziała, że to konieczne. Musiała być silna.
– Wydaje mi się, że już ją kiedyś poznałam.
– Kiedy?
– Wieki temu, kiedy byłam dzieckiem. Była taka opiekunka społeczna… – Potrząsnęła głową. – Może to nie jest ona.
– Nie pamiętasz?
– Wiele rzeczy z tamtych czasów wyrzuciłam z pamięci. – Skrzywiła się. – To nie był przyjemny okres w moim życiu. Przeprowadzałyśmy się z miejsca na miejsce i co miesiąc opieka społeczna groziła, że zabiorą mnie matce i oddadzą do rodziny zastępczej, jeśli nie zerwie z nałogiem. – Otworzyła drzwi lodówki. – Wszystko tu jest popsute, Joe.
– Zrobię grzanki.
– Jeśli chleb nie jest spleśniały.
– Nie bądź taką pesymistką. – Zajrzał do pojemnika na chleb. – Zaledwie trochę czerstwy. – Włożył kromki chleba do tostera. – Biorąc pod uwagę wszystko to, co przeszłaś w dzieciństwie, może byłoby lepiej, gdybyś trafiła do rodziny zastępczej.
– Może. Ale ja nie chciałam. Czasami jej nienawidziłam, jednak była to moja matka. Dziecko zawsze woli rodzinę, nawet najgorszą, niż obcych ludzi. – Wyjęła masło z lodówki. – Dlatego tak trudno jest odebrać molestowane dzieci rodzicom. One chcą wierzyć, że w końcu wszystko będzie dobrze.
– Nie zawsze tak jest.
– Najwyraźniej nie było tak w wypadku Jane. Jeśli była już w czterech rodzinach zastępczych. – Podeszła do okna i wyjrzała na ulicę. – Nie masz pojęcia, jak niektórym dzieciakom jest ciężko.
– Mam. Jestem policjantem. Wiele widziałem.
– Ale sam w tym nie tkwiłeś. – Uśmiechnęła się do niego przez ramię. – Bogaty chłopczyk.
– Nie bądź niemiła. Nic na to nie poradzę. Starałem się, żeby moi rodzice mnie porzucili, ale nie udało mi się. Posłali mnie do Harvardu. – Włączył ekspres do kawy. – Mogło być gorzej, początkowo myśleli o Oksfordzie.
– Straszny los. – Znów wyjrzała przez okno. – Nigdy nie mówisz o rodzicach. Umarli, kiedy byłeś na studiach, prawda?
Kiwnął głową.
– Tak, w wypadku na morzu niedaleko Newport.
– Dlaczego o nich nie opowiadasz?