Выбрать главу

– Jak się nazywa?

Barbara zignorowała jej pytanie.

– To była sprytna dziewuszka, z wysokim ilorazem inteligencji. Dobrze jej szło w szkole. Przypuszczalnie wykoncypowała sobie, że uda jej się jakoś wydostać z tej rodziny, jeśli porządnie im dokuczy.

– Dała ją pani do innej rodziny?

– Nie mieliśmy wyboru. Większość naszych rodzin zastępczych jest w porządku. Od czasu do czasu popełniamy błąd. Każdemu może się zdarzyć.

– Jak ona się nazywa? Barbara potrząsnęła głową.

– Tylko z nakazem sądowym. Przecież mogę się mylić.

– A jeśli nie? Jej grozi śmierć.

– Przez całe życie starałam się pomagać dzieciom. Te raz muszę pomyśleć o sobie.

– Bardzo panią proszę.

Znów potrząsnęła głową.

– Za ciężko pracowałam. Nadal ciężko pracuję. – Umilkła na moment. – Można by pomyśleć, że na moim stanowisku nie muszę już brać roboty do domu, prawda? – Gestem wskazała na teczkę koło krzesła. – Musiałam jednak sprawdzić pewne stare akta na dyskietce.

Eve poczuła przypływ nadziei.

– Współczuję pani.

– Cóż, taka to praca. – Barbara Eisley wstała. – Spędziłam interesujący wieczór. Przykro mi, że nie mogę pani pomóc. – Uśmiechnęła się. – Muszę jeszcze pójść do toalety. Przypuszczam, że jak wrócę, już państwa nie zastanę. Życzę pani powodzenia – dodała, spoglądając na Eve. – Właśnie mi się przypomniało, że ta dziewczynka była podobna do pani w tym wieku. Wpatrywała się we mnie wielkimi oczyma i myślałam, że zaraz mnie zaatakuje. Taka sama… Coś się stało?

Eve potrząsnęła głową.

Barbara Eisley zwróciła się do Marka Grunarda:

– Dziękuję za kolację. Nadal panu nie wybaczyłam tego, że zacytował mnie pan w swoim programie.

Odwróciła się i poszła w kierunku toalety.

– Dzięki Bogu.

Eve sięgnęła po jej teczkę. Nie była zamknięta i w bocznej kieszeni znajdowała się tylko jedna dyskietka. Wspaniała Barbara Eisley. Niech ją Bóg błogosławi. Eve schowała dyskietkę do torebki.

– Chce, żebyśmy ją wzięli.

– Ukradli, chciałaś powiedzieć – mruknął Joe, rzucając na stół kilka banknotów.

– Nie będzie niczemu winna. Czy ma pan swój przenośny komputer? – spytała Eve Marka.

– W bagażniku. Zawsze go tam wożę. Sprawdzimy dyskietkę, gdy będziemy na parkingu.

– Dobrze. Jutro pójdzie pan do biura Barbary i podrzuci jej dyskietkę na biurko. Nie chcę, żeby miała jakieś kłopoty. – Wstała. – Chodźmy. Musimy stąd wyjść, nim ona wróci. Mogłaby zmienić zdanie.

– Wątpię – powiedział Joe. – Najwyraźniej jako dziecko zrobiłaś na niej duże wrażenie.

– Ja albo Jane. A może po prostu chce zrobić coś dobrego na tym złym świecie.

Na dyskietce było dwadzieścia siedem zapisów. W ciągu dwudziestu minut Mark zeskanował pierwszych szesnaście.

– Jane MacGuire – przeczytał z ekranu komputera. – Wiek się zgadza. Cztery rodziny zastępcze. Wygląd też się zgadza. Rude włosy, brązowe oczy.

– Może pan to wydrukować?

Mark podłączył małą drukarkę Kodaka do komputera.

– Obecnie mieszka z Fay Sugarton, która jest zastępczą matką również dla dwojga innych dzieci: Changa Ito, dwanaście lat, i Raoula Jonesa, trzynaście lat.

– Adres?

– Luther Street numer dwanaście czterdzieści osiem. – Oderwał wydruk i podał Eve. – Czy mam wyjąć plan miasta?

Eve potrząsnęła głową.

– Wiem, gdzie to jest. – Don powiedział, że pozna to miejsce. – To moja stara dzielnica. Jedziemy.

– Chcesz tam jechać jeszcze dziś wieczorem? – spytał Joe. – Już prawie północ. Wątpię, żeby Fay Sugarton była przychylnie nastawiona do obcych ludzi, którzy ją zbudzą w środku nocy.

– Nic mnie to nie obchodzi. Nie chcę…

– Co jej powiesz?

– Jak myślisz? Powiem jej o Donie i poproszę, aby pozwoliła nam zaopiekować się Jane, póki niebezpieczeństwo nie minie.

– Jeśli dba o tę dziewczynkę, tak łatwo się nie zgodzi.

– To mi pomożesz. Nie możemy jej zostawić w miejscu, gdzie…

– Fay Sugarton musiałaby nam uwierzyć i chcieć z nami współpracować – powiedział cicho Joe. – Nie możesz zacząć od kłótni i awantur.

Dobrze, bądźmy rozsądni – pomyślała Eve. Don zorganizował całą tę skomplikowaną sprawę, bo chciał, żebym nawiązała kontakt z Jane MacGuire. Przypuszczalnie nie zrobi niczego, dopóki…

Przypuszczalnie? Miałaby ryzykować życie dziecka na podstawie przypuszczeń? A jeśli Don jest teraz w tym samym domu co Jane?

– Chcę tam teraz pojechać.

– Byłoby lepiej… – zaczął Mark.

– Chcę tylko sprawdzić, czy wszystko jest w porządku – przerwała mu. – Nie wejdę do środka i nikogo nie obudzę.

Mark wzruszył ramionami i włączył silnik.

– Jak pani sobie życzy.

Dom przy Luther Street był mały, a ze schodków werandy złaziła szara farba. Poza tym wydawał się czysty i zadbany. Sztuczne zielone rośliny zwisały z plastikowych koszyków na werandzie.

– Zadowolona? – spytał Mark.

Pustą ulicą nie jechał żaden samochód, nikt nie przechodził. Eve nie była zadowolona, ale poczuła się trochę lepiej.

– Chyba tak.

– Odwiozę panią i Joego do jego mieszkania, a potem wrócę tu i będę obserwował dom.

– Nie, ja tu zostanę.

– Tego się spodziewałem. – Joe sięgnął po telefon. – Zadzwonię po cywilny samochód, żeby stał tu przez całą noc. Jeśli zdarzy się coś nieprzewidzianego, oficer natychmiast wejdzie do środka. Dobrze?

– Ja też tu zostanę – powiedział Mark.

Niezdecydowanie spojrzała na obu mężczyzn, po czym otworzyła drzwi samochodu.

– Wrócimy o ósmej. Jeśli coś pan usłyszy albo zauważy, proszę dzwonić.

– Chce pani wracać piechotą? Odwiozę was.

– Złapiemy taksówkę.

– Tutaj?

– Prędzej czy później coś znajdziemy. Nie chcę, żeby się pan stąd ruszał.

Mark spojrzał na Joego.

– Może ty jej powiesz, że nie powinna spacerować w tej okolicy. To zbyt niebezpieczne.

– Jane MacGuire chodzi tędy codziennie – przypomniała Eve. – I jakoś daje sobie radę. – Tak jak Eve dawała sobie kiedyś radę. Boże, wracały wszystkie wspomnienia.

– Samochód będzie tu za pięć minut. – Joe skończył rozmawiać przez telefon i oboje z Eve wysiedli. – Nie martw się, zaopiekuję się Eve – powiedział Markowi. – Albo pozwolę jej się mną zaopiekować. To są jej okolice.

– Wrócimy o ósmej rano – powiedziała Eve i ruszyła przed siebie.

W gruncie rzeczy nic się tu nie zmieniło. W szczelinach popękanych płyt chodnikowych rosła trawa, a chodniki zabazgrane były nieprzyzwoitymi słowami.

– Jak się przeniesiemy stąd z powrotem do cywilizacji? – spytał Joe.

– To jest cywilizacja, bogaczu. Dzikie tereny zaczynają się dopiero cztery przecznice stąd na południe. My udajemy się w kierunku północnym.

– Gdzie mieszkałaś?

– Na południu. Jako gliniarz powinieneś znać te okolice.

– Nie z pozycji pieszego. Tutejsi mieszkańcy strzelają do policjantów, gdy nie są zajęci strzelaniem do siebie.

– Nie wszyscy jesteśmy kryminalistami. Musimy tu mieszkać i dawać sobie radę, jak wszędzie. Dlaczego, do diabła…

– Uspokój się. Dobrze wiesz, o kim mówię. Dlaczego na mnie napadasz?

Joe miał rację.

– Przepraszam. Nie ma sprawy.