– Na pewno. – Eve rzuciła na niego okiem. – Przestań dopatrywać się podtekstów w zwyczajnym zapomnieniu.
– W tobie nie ma niczego zwyczajnego. Obejrzyj tę fotografię, Eve.
– Miałam zamiar to zrobić.
Wyciągnęła zdjęcie z torebki. To tylko mała dziewczynka, która nie miała nic wspólnego z Bonnie. Na widok twarzy na zdjęciu odczuła ulgę.
– Nie bardzo ładna, co?
Dziewczynka na fotografii nie uśmiechała się. Miała krótkie, rude włosy, wijące się wokół chudej, trójkątnej twarzyczki. Jedyną ładną rzeczą były duże, brązowe oczy, w których widniała niechęć do świata.
– Najwyraźniej nie była przychylnie nastawiona do zdjęcia.
– Znaczy, że ma charakter. Ja też nie lubiłem, jak mi robili zdjęcia. – Joe spojrzał na Eve. – Poczułaś ulgę, że nie jest podobna do Bonnie, prawda?
– Wygląda na to, że Don ma kiepskie oko. Jane i Bonnie w ogóle nie są do siebie podobne. Może on kłamie. Może nigdy nie widział Bonnie.
– Jeśli kręcił się tutaj, musiał widzieć przynajmniej jej zdjęcie w gazetach lub w telewizji.
Była tak śliczna, słodka i pełna życia, że nikt nie mógł przejść obok niej obojętnie – pomyślała Eve. Bonnie różniła się zasadniczo od Jane MacGuire, która cały czas gotowa była się bronić lub atakować.
– To, że Don uważa, iż miałabym się utożsamiać z Jane, świadczy tylko o tym, że faktycznie jest chory psychicznie. Nie masz się czym martwić, Joe.
– To dobrze. O, tam idzie. Właśnie wychodzi na ulicę.
Jane MacGuire, mała jak na swój wiek, miała na sobie dżinsy, bawełnianą koszulkę i tenisówki. Z zielonym tornistrem na plecach szła prosto, nie rozglądając się na boki.
Nie traciła czasu, nie zatrzymywała się, żeby porozmawiać z koleżankami, tak jak Bonnie. Bonnie miała mnóstwo koleżanek…
To nie było sprawiedliwe. Bonnie rosła w atmosferze miłości i troski. Jane MacGuire miała prawo nikomu nie ufać. Ale Eve bardzo się ucieszyła, że Jane w niczym nie przypomina Bonnie.
– Jest już na ulicy. Ruszaj.
Zboczeniec miał teraz inny samochód. Większy. Nowszy. Szary, nie niebieski. Albo to jakiś inny zboczeniec – pomyślała Jane. Wszędzie ich pełno.
Ruszyła truchcikiem i schowała się za rogiem, czekając. Szary samochód powoli wyjechał zza rogu. Jane znieruchomiała. Czyżby jechał za nią? Mężczyzna i kobieta. Może to jednak nie są zboczeńcy?
A może są. Lepiej nie ryzykować. Jane przeszła przez ogrodzenie, przebiegła przez podwórko i wspięła się na kolejne ogrodzenie. Tędy szło się w alejkę.
Obejrzała się przez ramię. Żadnego samochodu. Wciąż biegła. Serce waliło jej z całej siły.
Nie, nie pozwoli się przestraszyć zboczeńcowi. Tego właśnie chcieli. Przestraszyć ją. Zrobić jej coś złego. Nie pozwoli na to.
Wszystko będzie dobrze.
Jeszcze dwie przecznice i znajdzie się w domu Fay. Może nawet opowie Fay o zboczeńcach. Fay była taka jak nauczyciele w szkole. Jeśli zrozumie, że ktoś jest w niebezpieczeństwie, zrobi wszystko, żeby mu pomóc. Tylko wtedy, kiedy nie rozumiała…
Wybiegła z zaułka na ulicę. Dom był tuż-tuż.
Obejrzała się za siebie i serce podeszło jej do gardła.
Szary samochód wyjeżdżał zza rogu. Nie udało jej się ich zgubić.
Pędem przebiegła ulicę do domu Fay.
Przy Fay będzie bezpieczna. Fay zadzwoni po policjantów i może zechce im się przyjechać.
Jeśli nie, to i tak nie będzie sama. Będzie z Fay.
Wbiegła po schodkach, gwałtownym szarpnięciem otworzyła drzwi i zatrzasnęła je za sobą.
Teraz była bezpieczna.
Może niepotrzebnie tak głupio się przestraszyła. Może nie powie niczego Fay.
To dopiero byłoby głupie. Opowie jej.
– Fay!
Cisza.
W całym domu panowała cisza.
Fay na pewno poszła do kuchni. Zawsze była w domu, kiedy Jane i chłopcy wracali ze szkoły.
Tak, Fay była w kuchni. Jane wydawało się, że usłyszała skrzypnięcie obluzowanej deski koło zlewu.
Ale dlaczego się nie odezwała?
Jane powoli ruszyła przez pokój w stronę kuchni.
– Fay?
– Fay Sugarton nie będzie zachwycona – powiedział Joe, parkując przed domem. – Nie chce, żebyśmy rozmawiali z dziewczynką.
– Pech. Cholera, ale ją nastraszyliśmy. Muszę jej wszystko wytłumaczyć. – Eve otworzyła drzwi samochodu. – Kiepsko się spisałeś. Prosiłam cię, żeby Jane się nie zorientowała, że za nią jedziemy.
– To sprytna sztuka. – Joe wysiadł z samochodu. – Mógłbym przysiąc, że się czegoś takiego spodziewała.
Eve rzuciła na niego okiem.
– Myślisz, że wie, iż ktoś ją śledzi?
– Będziemy mieli okazję ją o to zapytać. – Joe wszedł po schodkach i zadzwonił do drzwi. – O ile Fay Sugarton w ogóle wpuści nas do domu.
– Nie ma wyboru. Zależy jej na Jane. Przecież nie powiemy jej o… Dlaczego nie otwiera?
Joe znów zadzwonił.
– Powiedziała, że musi pójść do sklepu. Może jeszcze nie wróciła, a dzieciak boi się otworzyć.
– Już dawno powinna wrócić z tego sklepu. – Eve nacisnęła klamkę. – Drzwi są zamknięte na klucz.
– Dziewczynka. – Joe zastanawiał się przez chwilę. – Ale może i nie. A co tam! – Mocno popchnął ramieniem i wyważył drzwi. – Lepiej wejść bez pozwolenia niż… Cholera! – zawołał i upadł na podłogę, walnięty w kolana kijem od baseballa.
Jane zakręciła się i uderzyła Eve w klatkę piersiową. Eve znieruchomiała z bólu. Ledwo udało jej się uchylić przed ciosem w głowę.
– Zboczeniec! – Łzy płynęły Jane po policzkach. – Przeklęty zboczeniec! – Znów się zamachnęła. – Zabiję cię, ty wszawy…
Joe wyciągnął ręce i przewrócił ją na podłogę.
– Nie zrób jej nic złego – powiedziała z trudem Eve.
– Nic złego? Jej? Chyba roztrzaskała mi kolana. – Joe usiadł okrakiem na wijącej się dziewczynce. – I chciała cię zabić.
– Ona się boi. Włamaliśmy się do domu. Myślała… Krew. Jane cała umazana była krwią. Jej policzki, wargi, dłonie…
– O mój Boże, Joe, ona jest ranna. Zranił ją. – Opadła na kolana i odsunęła włosy z twarzy Jane.
Jane zatopiła zęby w dłoni Eve.
Joe rozwarł jej zęby i zabrał rękę Eve.
– Uważaj!
Wziął Jane za brodę i spojrzał jej w oczy.
– Nic ci nie zrobimy. Chcemy ci pomóc. Gdzie jest pani Sugarton? – Jane patrzyła na niego wściekłym wzrokiem. – Jestem detektyw Quinn z policji. – Sięgnął do kieszeni i pokazał jej odznakę policyjną. – Przyjechaliśmy, żeby ci pomóc – powtórzył. Dziewczynka wyraźnie się odprężyła.
– Gdzie cię boli? – spytała Eve. Jane nie spuszczała oczu z Joego.
– Puść mnie.
– Puść ją, Joe.
– Nie jestem pewien, czy powinienem. – Joe wstał i złapał kij baseballowy.
– Wredny gliniarz. Dlaczego cię tu wcześniej nie było? – Jane powoli usiadła. Łzy znów płynęły jej po policzkach. – Nigdy was nie ma, jak jesteście potrzebni. Wredny gliniarz. Wredny gliniarz…
– Przecież jestem. Gdzie cię boli?
– Nigdzie. Ona jest ranna. Eve zesztywniała.
– Pani Sugarton?
– Fay. – Jane spojrzała w stronę kuchni. – Fay.
– Boże! – Eve zerwała się na nogi i pobiegła do kuchni.
Krew. Pełno krwi.
Na stole. Na przewróconym krześle kuchennym. Na podłodze, gdzie leżała Fay Sugarton, patrząc przed siebie niewidzącym wzrokiem, z podciętym gardłem.
– Nie ruszaj się. – Joe stał obok Eve. – Może są jakieś ślady.
– Ona nie żyje – powiedziała tępym głosem Eve.
– Tak. – Wziął ją za ramiona, odwrócił i popchnął w stronę pokoju. – Idź tam i zajmij się dzieckiem. Ja zadzwonię po ekipę. Spytaj, czy mała kogoś widziała.