Hercog z żalem wyjął ze schowka manierkę i podał jeżozwierzowi.
— Mają, mają! — radośnie wrzasnął za siebie jeżozwierz. I dodał cicho: — Jedźcie szybciej, nie kuście licha, ten tu na kacu pięciu ludzi rozstrzelał…
Gugu nie trzeba był długo namawiać.
— Dlaczegośmy go nie zabili? — zapytał zdziwiony, kiedy posterunek został daleko z tyłu.
— Bo nie jesteśmy jąjogniotami — odpowiedział hercog.
— Jajognioty nie jajognioty, a jak zaczniemy doprowadzać wszystko do porządku, to tę drogę będą mi tu wylizywali.
— Wierzysz, że będziemy coś doprowadzać do porządku? — zapytał hercog.
— Inaczej bym cię nie woził, Kociaro! — odpowiedział Gugu i wsunął do ust drogiego papierosa z osobistych zapasów ałajskiego hercoga.
Wkrótce w dolinie pokazała się stolica. Dymy z licznych pożarów snuły się nad nią i nie wszystkie mógł ugasić deszcz. Szary całun przykrył ruiny hercogowego pałacu, bryłę centrum handlowego, sześcian Ministerstwa Obrony, most wysadzony przez Idi-Ałaj, Muzeum Historyczne zbudowane przez szalonego architekta na kształt grobowca, stadion sztuk walki na trzysta tysięcy widzów, stary teatr, według zwyczaju nazywany Imperatorskim i rejon fabryczny, skąd przede wszystkim wznosiły się słupy dymu; aż strasznie było sobie wyobrazić, co może się palić, powiedzmy, w fabryce paliw syntetycznych, ponieważ składniki tych paliw były wyłącznie toksyczne. Nad wszystkim sterczał z dymowej przykrywki wygięty gwóźdź Wieży Radiowej.
Przejechali ostatnią rubież obrony, rubież, która i tak się na nic nie przydała, natomiast ktoś bardzo chciał doprowadzić ją do całkowitej ruiny. Tu i tam walały się wyrwane wybuchami amunicji wieże wrytych w ziemię transporterów; kołpaki bunkrów, wykonanych ze zbrojonego betonu, leżały rozbite straszliwymi uderzeniami, jak gdyby wyszedł z morza pacyfista wysoki do nieba i zaczął realizować swoje stare marzenie.
Może to i lepiej, myślał hercog, przynajmniej wjazdu nic nie tamowało, jeśli tylko, oczywiście, nasi odlegli przyjaciele nie przywieźli tu czegoś poważniejszego… Chociaż nie powinni, to niezgodne z ich zasadami.
Posterunki zatrzymywały ich jeszcze dwukrotnie, ale za pierwszym razem Gugu ruszył do werbalnego szturmu i zwyciężył, a za drugim, kiedy brodaty jajogniot zaczął bardzo uważnie przyglądać się księciu, jeden z rannych w furgonie wydał z siebie tak żałosny przedśmiertny jęk, że wzruszył nawet kogoś takiego jak urzędnik bezpieki.
Dojechali do umówionej willi. Gugu wprowadził wóz na podwórko. Wydawało się, że mieszkańcy porzucili to miejsce, które niegdyś było arystokratyczną i prestiżową dzielnicą. Wszystko tu już rozgrabiono do spodu, a czego nie dało się ukraść — zostało zniszczone. Na środku podwórka stała kiedyś rzeźba Morskiej Dziewicy dłuta samego Trugga. Zostały z niej tylko płetwy na postumencie. Hercog bywał wcześniej w tym domu.
Na spotkanie wyszedł im kapral straży pałacowej, niemłody i zarośnięty chłopina z podbitym okiem.
Hercoga oczywiście poznał, mimo ogolonej głowy i brudnozielonego kitla sanitariusza, ale nawet okiem nie mrugnął, ponieważ nie wolno było mrugać oczami. Westchnął tylko głęboko i wyprowadził zza rogu motocykl „skoczek”, niegdyś należący do syna gospodarza. Hercog poznał również motocykl. Nie nowy, ale bajerancki, ze wszystkimi chromowanymi bambetlami i bardzo mocny. Właśnie na takich teraz ganiali obszarpańcy.
— Rozlokujcie się — rozkazał hercog szoferowi, a ten wypuścił znudzone poranione bractwo z furgonu.
Ustawili się w szeregu według wzrostu, chociaż ten mieli mniej więcej jednakowy, odpowiadający standardowi osobistej gwardii ałajskich książąt. — Czekajcie na mnie do wieczora. Jeśli nie wrócę… — Gigon zamyślił się i kontynuował: — Znaczy, że nie wrócę. Wtedy kapral wyprowadzi was z miasta według swojego uznania.
Jeszcze raz obejrzał sobie Gugu, ocenił przygotowania. Z pewnej odległości ujdzie. Z bliska też ujdzie, przecież nie będzie czasu się przyglądać. Nie powinno być czasu.
Po mieście pętały się jakieś amatorskie patrole, czasem ze strachu strzelały do okien, w których zwidywali im się snajperzy starego reżimu. Na Pierścieniu Kwiatowym zatrzymał go prawdziwy patroclass="underline" specwóz z dwoma policjantami i jajogniotem.
— Ugog — przeczytał z hercogowego dokumentu jajogniot. — Gdzie to takie nazwiska się rodzą: Ugog? W oddziałach karnych pewnie?
— W szkole młodszych medyków — spokojnie odpowiedział pułkownik Gigon. — Przecież tam jest napisane.
— Popatrzcie! — Jajogniot plasnął w dłonie. To nie był etatowy pracownik, pewnie siedział przez całe życie gdzieś w jakiejś piwiarni i czekał, aż ktoś litościwy postawi kufelek. — Na kogo trafię: sanitariusz, dozorca albo fryzjer. Tylko obrońców krwawego systemu nie widać. Chodźmy na posterunek, wyjaśnimy…
Widać było, że policjanci, jak i wcześniej jeżozwierz, wstydzą się towarzystwa takiego typa; policjanci nie trafili na front z powodu zaawansowanego wieku.
— Przecież widzicie, to jest meldunek od samego doktora Maggi do samego wicepremiera — cierpliwie wyjaśniał hercog. — Raport o epidemiologicznym stanie, panie… eee…
— Panów już nie ma! — pochwalił się jajogniot. — Nawet to słowo zostało wycofane…
— No to jak będziemy do siebie mówili? — nie wytrzymał hercog.
Jajogniot zamyślił się głęboko.
— Nie wiem — oznajmił. — Pewnie będziemy mówili „mężczyzno”, „kobieto” i tak dalej… Jak każą, tak będziemy mówili! — Jajogniot niespodziewanie spurpurowiał. — Złaź z motocykla, szoruj do kabiny!
— Mężczyzno Tigga — zwrócił się do niego jeden z policjantów — lepiej od tych sanitariuszy trzymać się z daleka. Nie wiadomo, co mógł podłapać? Tu, na świeżym powietrzu, bakcyle odlatują, ale w zamkniętej przestrzeni kabiny…
Jajogniot nagle zbladł, czy to z powodu uczonych słów, czy też z innego powodu. Zacisnął nos palcami, oddał księciu dokumenty i zaczął wściekle popluwać na dłonie, jakby zmywając je śliną. Wąsaty policjant puścił oko do hercoga i ryknął: — Czego stoisz, grucho do lewatywy? Chcesz stworzyć korek na drodze? Jedź dalej!
Z powodu „gruchy do lewatywy” hercog wcale się nie obraził.
Mieszkańcy w większości siedzieli po domach — ci, którzy mieli domy. Po ulicach pętały się, oprócz patroli, jakieś podejrzane gromady z tobołami. Czasem taka grupa pędziła w pięknym kabriolecie; patrole strzelały do nich, ale bardziej na postrach. Tak, prawdziwych żołnierzy wieszano, a szabrownicy mieli się dobrze.
Oto, mściwie myślał hercog Gigon, macie, czegoście chcieli. Sądziliście, że dobrzy Ałajczycy, zrzuciwszy nienawistną dyktaturę, natychmiast wezmą się za pobieranie nauk i doskonalenie sztuk. Ale gdzie patrzy pan Jaszmaa junior? I w ogóle, jeśli jesteście Progresorami — to progresujcie, smocze mleko!
Na co czekacie? Aż się wszyscy nawzajem pozagryzamy albo zdechniemy z powodu zarazy?
Przemknął obok Imperatorskiego Teatru — teraz zasiadała w nim Rada Ludowa, to znaczy zespół wybitnie amatorski. Kątem oka zdążył zauważyć, że nad wieńczącą teatr wieżyczką łopoce flaga, znieważająca swoim kolorem najbardziej niewyrobiony gust.
Tak, pomyślał hercog, dobrze, że nie mają już tego… Sikorskiego. Ten na pewno wykurzyłby Lisa z jego nory i zrobił swoim zastępcą. W dwójkę wyczyściliby stolicę nie gorzej, niż nocne wozy z armatkami wodnymi. Gigon przypomniał sobie zimne spojrzenie ze stereozdjęcia w domu Kornieja i wzdrygnął się. I natychmiast pomyślał o Dangu — jak tam sobie radzi, wytrzyma, zrealizuje zamysł czy trzeba będzie blefować?