— Na razie nie wiem — oświadczył Jednooki Lis, zapisując fiszkę. — Weźmiemy go tak jak wszystkich.
Wyobraziłem sobie nagle, jak Woldemar Mbonga wysiada z „widma” gdzieś w naszych Woniejących Źródłach, przemierza wiejską drogę i pyta napotkaną staruszkę, jak dojść do stolicy. I słyszy w odpowiedzi: stolica niedaleko, tylko, synku, tyle już lat żyję w Księstwie Ałajskim, a Murzyna ani razu nie widziałam…
Potem podano obiad czy też kolację — okien w podziemiu nie było. Dopiero wtedy postanowiłem zadać swoje pytanie: — Wasza ekscelencjo… Jak zginął mój ojciec?
Jednooki Lis wytarł wargi serwetką, westchnął i opowiedział. Nie opuszczał żadnych szczegółów, jak prawdziwy wywiadowca. Opowiadał nie synowi, informował współpracownika. Monotonnym głosem, jakby czytał z kartki. Nazywał rzeczy po imieniu, albo używał terminów medycznych. Opowiadanie było długie, jak i agonia ałajskiego hercoga.
Rozluźniłem się w fotelu, przymknąłem oczy. Nigdy nie byliśmy szczególnie sobie bliscy z ojcem; on zajmował się polowaniem, polityką i wojną, nie aprobował mojego chaotycznego czytelnictwa i malowania, zabronił spotykania się z młodą baronówną Tregg, a kiedy złamałem zakaz, wepchnął mnie do szkoły wywiadu i swoim grzmiącym głosem przykazał Jednookiemu w razie czego po prostu rozstrzelać mnie, za co pan generał nie tylko nie będzie ukarany, ale nawet otrzyma pochwałę… A jeśli młody hercog znajdzie się w uprzywilejowanej sytuacji w stosunku do innych kursantów, to rozstrzela się pana generała…
— Tak — powiedziałem. — A mama?
— Księżna żyje — odpowiedział generał i, przysięgam, oczy mu zwilgotniały. — Ale lepiej, żeby pan jej nie oglądał. Przynajmniej na razie. Lekarz, którego pan przytaszczył ze sobą, to istny skarb…
Oto cała historia. Panowie Progresorzy, gdy znajdą się u mnie na rozmowie, zaczną, oczywiście, negować wszelki swój udział w przewrocie, albo oświadczą, że nie chcieli tego, że naród, doprowadzony do rozpaczy stuleciami głodu, eksploatacji i wojny, sam dokonał gniewnego zrywu i zakatował swoich katów.
A oni tylko zbierali tu informacje… Smocze mleko, komuż na Ziemi potrzebna była informacja o Gigandzie? Kto tam aż tak bardzo chciał wiedzieć, co to są epidemie, ataki na bagnety, spalone sioła i zburzone miasta? Dziesięciu psychicznych, podobnych do Kornieja? Okłamują nawet siebie, że się nie wtrącają, nie mogą się nie wtrącać, taka ich natura… Dobra, kiedy ten… jak mu tam… Rząd Narodowego Zaufania (czy ludowej jedności?) zawiśnie na placu Skrzywdzonej Niewinności, powiemy narodowi, że zeszli z nieba na ziemię Gigandy — jak to opisywano w pstrych broszurach, których poważni ludzie nawet za książki nie uważali — chytrzy i źli agresorzy, którzy postawili sobie za cel zniewolenie narodu Gigandy albo zjadanie naszych niemowląt, albo dokonywanie na nas nieludzkich eksperymentów, albo… ach, są specjaliści, wymyślą coś. Potrzebne jest potężne kłamstwo, bo prawda jest zbyt straszna.
A mama zawsze chciała zobaczyć mnie w roli oświeconego władcy, na podobieństwo pradziada mojego, hercoga Innga, mecenasa sztuk; podsuwała mi stare kolorowe albumy, często prowadzała do pałacowej galerii i wyjaśniała alegoryczny sens płócien Uraggi czy grafik Gringa; latem zwiedzaliśmy stare zamki, a każdy miał swoją historię, swoją legendę…
— Pułkowniku, kolacja skończona — przypomniał Jednooki Lis.
Aha, to była kolacja. Na moje pytanie, skąd tu, pod ziemią, znalazły się takie obszerne i wygodne sale, kto i kiedy wybudował tu garaże, warsztaty, szpitale polowe, kto kupił taką ilość broni i wyposażenia, generał odpowiedział, że namotał wszystko jego poprzednik. Czarny Grom, i utrzymywał w tajemnicy nawet przed domem władców, a potem przekazał sekret następcy. Musiałem i ja milczeć, mówił Jednooki Lis. Wyposażenie wojskowe jest na liście kasacji albo strat bojowych; broń i zapasy… Gdybym się przyznał, co się tu wyrabia, od razu trafiłbym przed trybunał. „Wszystko, do ostatniego naboju, ma iść na potrzeby frontu, mawiał hercog, do ostatniej puszki tuszonki… „I miał rację, stary chytrus, dlatego że przystań Jego Ałajskiej Wysokości dziś była zajęta — rząd ukrywał się tam przed ludem czy też narodem jako całością. Z dużym zdziwieniem dowiedziałem się, że do rządu owego weszli: zastępca ministra obrony, starszy majordomus pałacu, młodszy koniuszy, bibliotekarz, jakiś żołnierz i dwaj nitownicy z Fabryki Maszyn Pancernych. Po licho tam nitownicy, przecież są głusi, pomyślałem. Zresztą, jeśli uwzględnić, że starszy majordomus nazywa się Andriej Jaszmaa. Andriej Korniejewicz Jaszmaa… Niełatwo będzie go przejąć. Ale koniecznie trzeba. Jego — w pierwszej kolejności.
Najprawdopodobniej trzeba będzie go zabić, od razu i nagle, bez naszej medycznej komedii. Bo ani on nie uwierzy, ani nie dopuszczą doń obcego lekarza zdrajcy, nasi właśni słudzy… Dobra, jeździł majordomus na urlop? Pewnie tak. A dokąd jeździł? Oczywiście, że na Ziemię. A gdzie mieszkał na Ziemi? Pewnie, że u Kornieja Jaszmyy. Czy mógł go tam Gag widzieć? To znaczy odwrotnie, czy on mógł tam widzieć Gaga?
Przecież Korniej mnie, to znaczy Gaga, pokazywał wszystkim.
Widział, odpowiedział Gag Jednookiemu Lisowi. Widział, wasza ekscelencjo, jak teraz pana. Jak pamiętam, z ojczulkiem, to znaczy z panem Korniejem, się sprzeczał. Dlaczego, powiada, matkę dręczysz?
Tarcia są tam u nich w rodzinie, a o co, pytam się, kłócić, kiedy na Ziemi wszystkiego do oporu? Świra dostają z dobrobytu…
Lis niecierpliwie przymknął Gaga i zaczęliśmy rozmyślać, jak dobrać się do Andrieja Komiejewicza.
— Jednak potrzebny jest nam żywy — powiedział Lis. — Przecież Jaszmaa, jak rozumiem, jest kuratorem właśnie Gigandy?
— Będziemy go mieli — odparłem. — Żywego. Ale muszę pojechać sam.
— Wasza wysokość — zaoponował Lis. — Nie ma pan prawa ryzykować…
— Pułkowniku Gigon — powiedziałem z naciskiem. — Z misją pojedzie pułkownik Gigon. A jeśli sprawa padnie, to i hercog Ałąju nikomu już nie będzie potrzebny.
Rozdział 3
Droga do stolicy okazała się długa; wtedy, nocą, „huraganem” dojechali do schronienia o wiele szybciej.
Deszcz przestał padać po północy, asfalt wysechł i tylko w niewielkich jamach połyskiwała woda.
Wyjazd ze schronienia — hercog zdecydował, że ma całkowite prawo nosić nazwę „narianga”, co znaczy „lisia nora” — był zamaskowany według wszelkich prawideł sztuki militarnej, a nawet bardziej. Za kierownicą sanitarki, starutkiej, pochlastanej odłamkami, siedział Gugu — tak hercog nazwał swojego szofera. Gigon co i rusz zerkał na jego zabandażowaną głowę i uśmiechał się, bo pomysł był okropnie zuchwały i zgoła niewykonalny. W sanitarce siedzieli i leżeli ranni, dziesięciu, nad wszystkim dominowała ohydna woń gangreny, a wszystkie bandaże były zakrwawione.
— Nie będą się pchali — powiedział Gugu. Miał na rękach białe bawełniane rękawiczki. — Wszyscy się boją zarazy, pilnują się. Kto by miał ochotę przejść wojnę, ocaleć, a potem rżnąć na rzadko, aż mózg z tyłka wylezie… Przepraszam, wasza wysokość.
— Znowu „wysokość”? — ryknął hercog. — Ciebie i twoją „wysokość” pierwszy lepszy patrol capnie i będzie miał rację, smocze mleko! Ugog się nazywam, sanitariusz Ugog, i nie ja jestem teraz twoim przełożonym, a ty moim!
Znowu grał rolę Bojowego Kota, ale tym razem świadomie. Na wszelki wypadek — wszak kodowe słowo znał tylko Jednooki, a mało to się może z nim stać w tym czasie? W końcu ma człowiek swoje lata, poharatany, wielokrotnie ranny… I co potem: przez całe życie bawić się w Bojowego Kota? Zresztą tej roli nie trzeba będzie grać długo, tyle że grać trzeba uczciwie…