– Była? – oburzył się Juriff, skacząc ku siedzącej w trawie Ludminie. – Jest! I będzie! Nawet kuleć za mocno nie powinna! Dobry szewc… Patrz, jaka to zdrowa dziewucha! Rzepa! – Rąbnął siostrę w plecy, od czego ta oczywiście upadła. Zakłopotany, zaczął ją podnosić. – No, dawaj to! Poniuchąj! Twoja wymarzona! Wiejska kiełbasa, czyste gówno prosto od owcy!
Oszołomiony kot zdarł maskę, podszedł na miękkich nogach. Pochylił się, powąchał. I wstał. Powoli. Miał łzy w oczach.
– To nie ona – powiedział cicho. – Moja…, brzydsza była. Caluśka we wrzodach, bidula. Ale i tak bym… Głuptas. A ze mnie kretyn ostatni. Sam dekret pisałem, tą ręką… Żadnych owiec w stolicy, bo z biedą się kojarzą, z ziemią jałową, górską… Inwestorów odstraszają, a u nas prawie czarnoziem, najtłustsze woły wykarmi. Jedna owczarnia w mieście, za moją osobistą zgodą, bom się nad dajkowymi bękarciętami ulitował. Kretyn, cholera. Pół tuzina razy obok przebiegłem.
– Biegi ćwiczycie? – zdziwił się Juriff. – W Dajkowym Zaułku?
– UOTr handlarza sprośnościami dokładnie wypytał, ale zdzierżyć nie szło… Sam musiałem, osobiście…
– Pół tuzina razy? – w głosie wróżki zabrzmiało coś dziwnie zbliżonego do współczucia. I zazdrości.
– Masz rację – rzucił z goryczą Igon. – Śmiej się. Głupiec. Na pamięć wasz raport znam. Z miejsca powinienem, jak tyko Putih… Alem wolał z rozpaczy chlać, łbem durnym o ścianę… Korona, psiamać, do naprawy, pogięta cała… – Przejechał dłonią po czole, faktycznie podrapanym. – O świcie mnie dopiero oświeciło. Pognałem do dajkowego. Za późno. Żyły sobie… Neleyko – zwrócił się ku osłupiałej wróżce – ta suknia młynarzowej, coś ją Zanie na bal pożyczyła, nie ucierpiała. Złote serduszko miała Zaneczka. Zadbała o przyjaciółkę, zdjęła szatę. Choć tak jej spieszno było… Szelek nawet nie zdjęła. Wiesz, tych, co pod spódnicą, co na nich z balu kiełbasy wynosiła, jadło… – Teraz już płakał z dłonią wspartą o pantofel Zany – Kopciuszka. Owrzodzonej od francy dajki ulicznej. – Boże, tyle lat. Głodna, bita, biedna… A ja… kawior, kurwa! Kurwy po sto grubli za noc! I z żadną, nigdy… A ona tuż obok! Bydlę! Zabij mnie, Debren!
– Nie! – Neleyka podbiegła do maguna, zamierzyła się kijanką. Debren odskoczył. Lobka też. – Ubiję!
– Ty? – Książę nie patrzył, klęczał przy stole, całował sprośniak. Brudny. Ale godny całowania. Debren nie miał co do tego wątpliwości. – A wiesz, może to i lepiej… Pół włości ci w testamencie… Za połowę oczu to mało, ale siostrę mam, chorowitą ostatnio… Co i raz rzyga. Nie mogłem więcej. I tak się Rada piekli. No, a jak mnie trupem położysz, to ci nikt nie wytknie, żeś nieprawnie władzę wzięła. Po trupach się godzi. Tak, Neleyko. Dobra myśl. Daj jej miecz – rozkazał Juriffowi. Szczerbaty, mocno zgłupiały, usłuchał. Neleyka, jeszcze bardziej oszołomiona, nie zamknęła palców na rękojeści. Miecz spadł, wbił się w ziemię. – Weź pomstę.
Debren skoczył. Musza w końcu przegrał z błędnikiem, rzygał właśnie jak Ollda, choć z innych powodów. Juriff był bez broni. I nie skończył wyciągać wniosków. Igon mało widział przez łzy, wróżka słaniała się na nogach. Nie mógł czekać.
– Neleyka, w łeb szczerbatego! – krzyknął, łapiąc w biegu miecz i waląc rękojeścią w górę i w prawo. Prosto w głowę Lobki. Trzasnęło. Głośno. Lobka padł.
Neleyka, na pół ślepa od łez, machnęła kijanką jak przy praniu watowanego kaftana. Juriffem rzuciło aż w kąt podwórza, na rzygającego brata. Musza, mający problemy z równowagą, ale nie z rozwagą, trafnie ocenił sytuację. I czmychnął.
– Poszaleliście?! – Igon poderwał się, z mieczem w dłoni przyskoczył do Debrena. – Od tyłu atakować?! Nie godzi się!
– Milcz, kretynie – warknął magun i na wszelki wypadek kopnął leżącego w głowę. – Pół księstwa jej zapisałeś? I po śmierć przyszedłeś? No to byś, do diabła, wnet znalazł. Od tyłu właśnie, skoroś fechmistrz. Neleyka, nie rycz. Podejdź lepiej, kozo uparta.
Nie drgnęła; stała i się trzęsła, wpatrzona zza łez w równie załzawionego księcia.
– Przecież go miłujesz. Zawsze go… Też ci ten czar zadali. A jak dalej nienawidzisz, to też podejdź, daj się powąchać. To mu dopiero serce połamie.
Igon upuścił miecz, popatrywał oszołomionym, pełnym strachu i nadziei spojrzeniem od stojącego obok Debrena do stojącej daleko wróżki.
– Zbliżcie się, cokolwiek was łączy. Po dwudziestu latach chyba by wypadało. Co, Igon, jeszcześ nie pojął? Sprośny bucik mało kosztuje. I wygodny dla kogoś, kto pierze. Oraz na reumatyzm. Ale ja też zawaliłem, cholera. Mydło w podeszwę od dołu szło, nie z góry, od nogi często mytej. Powinienem już wtedy… Ale mi nie przyszło do łba, że baba może być tak durna. Dumna – poprawił się cicho, niechętnie. – Jest dumna, Igon. Głoduje, a na bal sama nigdy… Choć wróżkę z urzędu zapraszano. A ona nie wiedziała, że właśnie jej… Zanę posyłała, bo Zana bezrobotna, biedna. A sama po nocach suknie od ropy ze wrzodów prała. Nie chodziłaś, prawda? Igon po resztce zapachu w pantoflu całkiem ogłupiał; gdybyś w sali z nim była, dawno by… No ruszże tyłek, durniu! Nie widzisz, że pod wiatr stoi? Łapże ją, bo zaraz padnie i prócz oka rozbity nos będziesz musiał do listy swych grzechów dopi…
Nie dokończył. Patrzył, jak biegną ku sobie, jak książę porywa wróżkę na ręce, niesie ku schodom, całuje, śmieje się, płacze, przyjmuje jeszcze głodniejsze, jeszcze bardziej bezładne pocałunki Neleyki.
Nawet nie zamknęli drzwi. Zebrał siły, zatrzasnął je za nimi telekinezą. Huknęły radośnie. Debren też się uśmiechnął, choć było mu trochę żal. Czuł zazdrość. Jakby wiedział, że drzwi nie otworzą się przez następne siedem nocy. I dni. Chociaż nie mógł wiedzieć. Nie doczekał ich otwarcia. Olldę mdliło, była zła i nadal była książęcą siostrą, choć już bez szans na dziedziczenie. Swój udział w hucznym weselisku jej brata Debren ograniczył do przysłania listu z życzeniami. W liście nie było rachunku. Były dwie miedziane skopejki za ekspresowe pranie onuc.
Ostatnie, jakie zarobiła w ten sposób Neleyka. Zła wróżka z grodu Gusianiec.
Księga druga: Grzywna i groszy siedem
Drzwi były dębowe, okute żelazem. Solidne, choć bez przesady – miały wpuszczać możliwie często, a nie chronić przed rzezimieszkami. Czuć je było tanim mazidłem do zawiasów, rdzą, mokrym drewnem i sikami jakiegoś klienta, zbyt pijanego, by dowlec się w krzaki przy palisadzie.
Magią na pewno nie.
Debren powtórzył to sobie w duchu raz jeszcze, choć z trochę mniejszą stanowczością, a potem spróbował wstać. W głowie szumiało mu jak po uczciwej kwarcie marimalskiego słodkiego, ale z myśleniem nie było aż tak źle, więc na tej pierwszej próbie poprzestał.
– Twardy masz łeb, złodzieju – powiedział ktoś, kto właśnie postawił mu stopę między łopatkami. – Myślę sobie: wyjdę, mózg z kołatki zetrę, bo się kto porządny po ćmie upaprze. A tu proszę… Widać ci stryczek pisany, co i słusznym się zdaje, bo cóż to za kara, ot tak, szast-prast, od drzwi burdelowych ducha wyzionąć? Lekka śmierć, a niejeden rzekłby, że i piękna.
Dziewczyna. Głos miała młody, trochę schrypnięty. Może od tej paskudnej trzydniowej siąpawicy, ale może i nie. Nie zamknęła drzwi i po deskach ganku dmuchało gorącem i wonią skisłego piwa, a wiadomo, że gdzie mocno palą i szczodrze leją do kufli, o chrapliwe głosy nietrudno. W dodatku nie sprawiała wrażenia wystraszonej, a stopę bardziej opierała mu o kark, niż nią gniotła. Gdyby nie ból w łokciu…
– Pewnikiem tak sobie leżysz i dumasz: „A co mi tam, to jeno dziewucha, dech złapię, wstanę i takiego w rzyć kopniaka dam, że w locie staropanieństwa doczeka”. Zgadłam, hę?