Oprócz łokcia bolał go nos, choć to czoło wzięło na siebie pierwszy impet atakujących znienacka drzwi. Krew chyba nie pociekła i to była jedyna rzecz krzepiąca w sytuacji, w jakiej się znajdował.
– Nie zgadłaś – wymamrotał. Trudno mówić wyraźnie, nie odrywając policzka od desek i uważając, by nie wbić sobie weń drzazgi. A głowy bez pozwolenia wolał nie podnosić.
– Nie? Myślałam, że się gniewasz. – Prawie widział błysk wyszczerzonych zębów.
– A za co? Na pęcherz nie ma mocnych. Zgaduję, że biegłaś za stodołę. Nadmiar piwa do kolacji, za szybko pchnięte drzwi…
– Źle zgadujesz. – Teraz na pewno się nie uśmiechała, a ucisk na kręgosłup dość gwałtownie wzrósł. – To gród, kmiocie jeden, tu się za stodoły nie biega. A wiesz czemu?
Stała z prawej, a on leżał na ganku prawym policzkiem do dołu. Niedobrze. To znaczyło konieczność zadania ciosu bolącym łokciem, w dodatku na oślep.
– Bo „Różowy Królik” to porządny zamtuz i każda z was dostała służbowy nocnik? – spróbował.
– Nie, obwiesiu. Bo w grodzie ma być ład, kultura i moralność. Za świecenie zadkiem płacisz grzywnę i groszy siedem, a za paskudzenie w miejscu publicznym sąd grodzki…
– Mogę wstać?
Pomyślała chwilę. Potem coś zimnego dotknęło szyi Debrena.
– Jak zechcę, to cię tym do podłogi przygwożdżę. A jak będziesz kręcił, to zechcę. Więc nim zaczniesz wstawać, udziel mi z łaski swojej paru szczerych odpowiedzi. Twoje imię?
– Moje imię ni ci nie powie. Nie jestem stąd. – To coś zimnego, przylegające bokiem do jego szyi, cofnęło się i ukłuło. – Debren. Debren z Dumayki.
– Masz rację – przyznała. – Nie powiedziało. Czego szukasz w Vijuce?
– To długa historia. A na leżąco źle się gada. Gdybyś pozwoliła…
– Posłuchaj, Debren. – Cofnęła ostrze. – Zimno jest, mnie marzną nogi, ty cały marzniesz, boś się tu chyba rynsztokiem czołgał. Nie przeciągajmy tego. Co cię sprowadza w środku deszczowej nocy do „Różowego Królika”? Tylko nie mów, że szukasz kobiecego ciepła i grzanego piwa. Tutaj, widzisz, kończy się cywilizowany świat. Nie mówię o „Króliku”, tylko o Vijuce. A na końcu świata nic nie ma za darmo. Najeżdżają nas tu rok w rok, wały niszczą, handel psują, ludzi w niewolę…
– Nie przeciągajmy, jak słusznie zauważyłaś. Rozumiem, w czym rzecz. Drogo tu u was wojna kosztuje.
Przydeptała go mocniej czymś twardym, co brał za obcas, ale co było chyba bosą piętą. Nie miał pewności. Peleryna z krowiej skóry, ściągnięta z jakiegoś ludzkiego szkieletu w górze rzeki, była sztywna jak deska. Co, nawiasem mówiąc, nie uchroniło jej poprzedniego właściciela przed kummońską strzałą, którą Debren znalazł między kręgami kościotrupa.
– Nie masz sakiewki – stwierdziła chłodno. – A za te łachy, co je nosisz na sobie, Mama Dunne nawet do swojej kozy cię nie dopuści, o dziewkach nie wspominając. Jesteś tak goły, Dumayczyku, że na twoim miejscu zaczęłabym się poważnie rozglądać za grzywną i siedmioma groszami. Bo tu u nas, widzisz, za świecenie…
– Już mówiłaś – przerwał grzecznym tonem.
– A… psiakrew, faktycznie. Powtarzam się, wybacz. To przez te złodziejskie ceny. Mama Dunne na piwo żałuje, dla personelu ma tylko gorzałkę. A to zdradzieckie świństwo, trudno wymierzyć.
Późno, bo późno, ale Debren przypomniał sobie, że zna stosowne do okoliczności zaklęcie. Było prościutkie, nieme. Wygrał je swego czasu od pewnego handlarza win z Bomblogne; spisane ukradkiem na kawałku pergaminu stanowić miało dodatek do puli i dlatego kupiec wycenił je bardzo konkretnie – na półtora dukata irbijskiego. Jak każda cena, i ta była względna. Właściciel dał pewnie dużo więcej za umiejętność oceniania ilości samogonu, którym nieuczciwi kontrahenci zaprawiali szlachetne trunki z marimalskich winnic. Debrenowi w zupełności wystarczało własne podniebienie i na jarmarku nie zapłaciłby za coś takiego złamanego grosza. Teraz jednak sztuczka mogła się przydać.
Wypowiedział w myślach formułę. I zaklął. Już nie w myślach.
– Co tam mamroczesz? – zaciekawiła się dziewczyna. – Ejże, nie pozwoliłam ci…
Odskoczyła. Miękko, po kociemu. Teraz miał już pewność, że jest boso. Noga, przyciskająca przez pelerynę jego plecy, zjechała na kark. Podbicie stopy miała miękkie, jak ktoś, kto przeszedł przez życie w butach. Było też zaskakująco cieple.
Nie była na pewno prostą wiejską dziewuchą ani nawet typową dla wielkomiejskich domów uciech półsierotą z podgrodzia. Klęcząc na skraju pomostu, Debren przede wszystkim próbował zwymiotować cokolwiek, miał jednak dość siły, by odnotować to spostrzeżenie.
– Masz szczęście, że nie na schody, kmiotku. Bo sprzątać po tobie ani mi się śni.
Mdłości przeszły szybko. Żołądek był pusty, to pomaga. Przede wszystkim jednak poratował się zastrzykiem adrenaliny. To coś, ostre i zimne, wciąż wisiało nad jego plecami.
– Wybacz, księżniczko – wymamrotał. – Pirrend to już nie ta modra rzeka, co niegdyś… Przekąsi człowiek rakiem, na pozór zdrowym, wodą popije… I tyle z tego pożytku.
– Coś powiedział? – głos dziewczyny stwardniał i ochłódł.
– Jeśli cię uraziłem, to wybacz jeszcze raz. Cofam tę krzywdzącą opinię. W porównaniu w rzekami na wschodzie…
– Zamknij się. – Przez chwilę było cicho, choć nie do końca. O zadaszenie ganku postukiwały krople deszczu. Było też nieprzyjemnie. I też nie do końca. Miało to jakiś związek z tą dziwną dziewczyną, roztaczającą wokół siebie aurę kogoś, kto doskonale wie, jak wykorzystywać zimne i ostre przedmioty. Należało się jej obawiać i Debren w pełni podporządkował się temu instynktownemu nakazowi. Ale było coś jeszcze. Nie potrafił tego nazwać.
– Wstaniesz teraz i wejdziesz do środka. Chcę widzieć twoją twarz, kmiotku. I lepiej, żeby była to szczera twarz.
Trąciła go ostrzem w pośladek. Dźwignął się, a potem, idąc ku drzwiom, próbował dyskretnie ocenić, co oprócz miecza może mu przeciwstawić. Jej kocią zręczność i talent do ustawiania się w odpowiednim miejscu docenił od razu. Wyglądało to niby naturalnie, a przecież wciąż pozostawała niewidoczna jak jego własne ucho.
W połowie drogi zadziałał nagle nieszczęsny półtoradukatowy czar. Dopiero teraz Debrenowi zaświtało, że to prawdopodobnie on wywołał mdłości. Z wrażenia potknął się o coś, co leżało tuż przed progiem. Stłukł sobie palec, z trudem złapał równowagę.
– Możesz stanąć przy kominku i ogrzać tyłek – usłyszał suchy głos.
Izba nie była wielka jak na karczmę, ale też „Różowy Królik” nigdy chyba nie miał być karczmą. Oba wspierające strop słupy zdawały się zajmować pół zastawionego stołami wnętrza i o wiele bardziej pasowałyby do jakiejś potężnej fortyfikacji, był to jednak wybór w pełni świadomy i przemyślany. Stawiający budynek cieśla – raczej on sam, bez pomocy snycerza – usunął z przesadnie masywnych pni nadmiar drewna, nadając podporom ludzkie kształty. Kształty nie były niczym osłonięte, raczej na odwrót. Prawy przedstawiał cycatą babę, lewy, od którego drwal, zgodnie z zamówieniem, nie odrąbał jednej solidnej gałęzi – wpatrzonego w nią chłopa. Cieśla jak to cieśla, miał trochę przyciężką rękę, więc trudno było dociec, czy głupawo uśmiechnięty osobnik wpatruje się w drugi słup, czy bardziej w gałąź. Wystroju dopełniało parę dużych nisz ściennych pokrytych barwnymi freskami. Przedstawiały mężczyzn i kobiety. Wiele osób i jeszcze więcej Najwymyślniejszych póz i pozycji.
– Nie gap się – warknął dziewczęcy głos i coś mało delikatnie dźgnęło go w plecy. – Tu za gapienie się trzeba płacić. Te świństwa wliczone są w cenę jadła i napojów. Możesz się odwrócić, kmiotku.