Выбрать главу

Jeszcze przez chwilę sycił dłonie ciepłem płonącego w kominku ognia, a oczy widokiem malowidła z kąpiącymi się wieśniaczkami. Potem powoli odwrócił się na bosej pięcie. I pogratulował sobie powściągliwości.

Dziewczyna była o wiele za duża na skuteczny cios łokciem, nawet zdrowym. Ostatnimi czasy spotykało się sporo takiej dorodnej, strzelającej pod powałę młodzieży, co czarodzieje pospołu z władcami tłumaczyli wzrostem dobrobytu, kapłani bożą łaską, a cynicy militarnymi sukcesami Draklenów przed piętnastu-dwudziestu laty, Wciąż jednak chłopcy górowali wzrostem nad dziewczętami i takie jak ta, mierzące przeszło sążeń pannice, spotykało się rzadko. Może i nie była wyższa od Debrena, ale niższa nie była na pewno. I to na bosaka. Poza tym, choć niby szczupła i mająca do pokazania kształty ciekawsze od dam znad kominka, rozrosła się nie tylko w górę. Ani płócienna koszula nad kolana, ani nałożona na ten nocny strój skórzana tunika, modna wśród zaciężnych knechtów, nie były w stanie ukryć przed światem mocnych łydek i zaokrągleń bicepsów. Bez wątpienia była silna.

Była też ładna na swój sposób.

W dłoni, dość niedbale, trzymała nie miecz, jak sądził, ale zdjęty znad paleniska rożen.

– Na wstępie chcę ci przypomnieć, że pozory lubią mylić – powiedziała, śmiało patrząc mu w twarz.

Oprócz ognia w kominku przy drzwiach paliły się jeszcze dwie żywiczne szczapy, lecz światła z tego wiele nic było i nie umiał określić barwy jej oczu. Włosy miała ciemne, na pewno nie odziedziczone po jakimś drakleńskim zagończyku i nie dość szybkiej w nogach matce. Ich koloru również nie potrafił jednak odgadnąć. Widział tylko, że są wilgotne, choć z ganku pod deszcz nie schodziła, a dach nad gankiem aż tak bardzo nie przeciekał.

– Świadomie używam słowa „przypomnieć”, kmiotku, bo teraz widzę, żeś żaden kmiotek. Bywałeś w świecie.

– Bywałem. – Wolał czekać i słuchać, niż mówić. Ochrypły, niosący zapach gorzałki głos dziewczyny podobał mu się. Chociaż nie pracowała tu na pewno jako śpiewaczka.

– To dobrze. Podróże wzbogacają wyobraźnię i uczą pokory. Człek bywały nie pomyśli: „Plwać na gówniarę, pijana jest, skoczę, za kudły złapię, nim się obejrzy, a jak się szarpać będzie, to za karę jeszcze wychędożę porządnie”. Człek bywały wie, że pijana baba z brudnym rożnem może być gorsza niż wilkołak, bo sama nie wie, gdzie uderzy.

– Nie jesteś aż tak pijana, księżniczko – posłał jej lekki uśmiech, choć wygrany w kości czar zawiódł go srodze. Zero wina, sto procent domieszki w poddanym badaniu trunku; do rzyci z takimi testami. A choćby napomknąć, ile owego trunku w siebie wlała, to już nie łaska?! – I skakać na ciebie nie zamierzam. Niezależnie od tego, jak pewnie stoisz na nogach.

Coś zalśniło złowrogo. Może oczy, może lepiący się od tłuszczu pręt rożna.

– Już drugi raz mnie tak nazwałeś – powiedziała pozornie obojętnym tonem. – Jeśli zrobisz to po raz trzeci, nie podając powodu, może cię spotkać duża krzywda. Ja, widzisz, mieczem chłopa na pół przeciąć potrafię. Nie z góry na dół, co prawda, jeno w poprzek, ale to też wystarczy, nie uważasz?

– Wybacz, księ… – ugryzł się w język. Dziewczyna nawet nie drgnęła. – To taka językowa maniera, trudno nad tym zapanować. Nie ma nic wspólnego z kpiną i wytykaniem komukolwiek niskiego stanu, ale miałaś prawo poczuć się urażona, więc raz jeszcze przepraszam. – Odczekał chwilę. – Nie bierz tego za złośliwość, lecz to, co trzymasz w ręku, to nie miecz, tylko…

– Wystaw sobie, że wiem – przerwała mu gniewnie. – I że rożnem tak samo do grobu cię poślę, jeśli gadać z sensem nie zaczniesz. Czego tu szukasz, Debrenie z Dumayki? Szczerze, bez krętactw.

Stłuczony drzwiami nos działał coraz lepiej, najwyraźniej blokada była tylko chwilowa albo kupieckie zaklęcie nałożyło się jakoś na poprzednie. Czuł wyraźnie nie tyle zapach, co brak zapachu kobiecego ciała. W połączeniu z silną wonią najtańszego z szarych mydeł, mięty i odrobiny aromatu wędzonki, oznaczać to mogło tylko jedno: że dziewczyna trafiła tu wprost z kąpieli. Mikstura z miętowych wytłoczyn przyprawionych sadzą z komina uchodziła za znakomity środek do mycia głów. Odstraszała nietoperze, które, jak wiadomo, lubią wplątywać się w ludzkie włosy.

– Głównie książek – powiedział z lekkim roztargnieniem. Próbował dowiedzieć się o ciemnowłosej czegoś więcej poza tym, że przesadnie lubi czystość i boi się nietoperzy.

– Hę? – Przez chwilę była zbyt zdziwiona, by okazywać gniew. – Powiedziałeś: książek? – Potwierdził skinieniem. – Woda w Pirrendzie jest chyba brudniejsza, niż władze przyznają, boś do reszty zgłupiał. Czy to – wymierzyła rożnem w słupobabę – to ci wygląda na bibliotekę?! Wiesz w ogóle, co to takiego biblioteka?!

– Słyszałem, że macie tu parę ksiąg. Nie tyle co w bibliotece, ale za to cennych. Moich.

Zrobiła krok przed siebie. Mogła teraz łatwiej przebić go rożnem, lecz chodziło jej chyba tylko o lepsze oświetlenie. Tak czy siak, stała bliżej i pachniała wyraźniej. Gorzałką przetrawioną jakiś czas temu. I inną, świeżą, wylaną dopiero co z gąsiora.

– Twoje księgi? A kimże ty jesteś, gołodupcu, żeby mówić o swoich księgach? Poetą z pijaństwa wracającym? Poborcą podatków, którego zbój Yenoszczyk dopadł? Domokrążcą z tych, co to Księgę Świętą w wersji obrazkowej prostaczkom sprzedają? Nie, wróć. Prostaczków pobożnych nie brakuje, najgłupszy na tym handlu by aż tak nie zbiedniał. No więc kim jesteś, Debren?

Wolałby, by zamilkła. Mieszanka zapachów z jej ust – a teraz, gdy czar zadziałał z pełną mocą, sięgał węchem znacznie głębiej – zbyt mocno drażniła zmysły, maskując resztę. Ale nie dlatego jej powiedział.

– Magunem.

Najpierw zbladła, co dostrzegł mimo podłego oświetlenia. Potem poczerwieniała. Chyba. Teoretycznie mogło to być posinienie albo i trupia zieleń. Rożen nadal skierowany był w glinianą podłogę, nieco przed prawą, cofniętą stopą, Debren jednak nie łudził się. Od chwili, gdy oberwał znienacka drzwiami, ani razu nie był tak bliski śmierci.

– Czarokrążca – powiedziała cicho, przez zęby, do samego końca wahając się między wypowiedzeniem tego słowa a pogardliwym splunięciem. Milczała wystarczająco długo i Debren zdążył nazwać to coś, co tłumiła wieczerza z dużą ilością cebuli, samogonu i wędzonych ryb. – Badacz magii i układacz nowych zaklęć. Patrzcie, patrzcie… Cóż za zaszczyt dla naszych niskich progów. Nie dość, że czarodziej, to jeszcze magun.

– Nie tak niskich. – Usiadł na obmurówce paleniska, zaczął rozcierać stłuczoną, zabłoconą stopę. – Mało sobie palca nie złamałem. Pirrend aż tak wylewa?

Nie pchnęła go czworokątnym prętem, który był krzywy, tępy, ale wystarczająco zabójczy, by wyjść plecami, choćby przez kręgosłup. Prawie wiedział, że nie pchnie. Prawie.

– Nie o próg się potknąłeś, panie czarnoksiężniku. – Jej głos uspokoił się, ochłódł. – To deska, wcześniej zawieszona na kołatce. Z napisem: „Nieczynne aż powiem. Idźta gdzie indziej. MD”. MD znaczy Mama Dunne. Ciekawe, że taki uczony pan dwóch zdań nie umie przeczytać, względnie treści przeczytanej zrozumieć.

– Próbowałem. Ciemno tam jednak, jak w…

– Widzę, żeście próbowali, wielmożny panie. Macie plamę inkaustu na czole, coś jakby bukwa „o”, choć może to guz. Złamaliście tę deskę waszym uczonym czerepem. Myślę, że życie wam ocaliła. Jakby tak który ćwiek trafił, o kołatce nie wspominając…

– Zawsze tak gości przyjmujesz… księżniczko?