Zaryzykował. I nie przeliczył się. Czubek rożna drgnął tylko o cal, po czym znieruchomiał.
– Bez dwóch zdań mistrz magii pełną gębą – powiedziała przez zęby. – Bezczelny i arogancki. Co z tego, że w jednych portkach i śmierdzącej kapocie? Od razu widać, kto zacz. Proszą: nie właź, a on włazi. Proszą: waż słowa, a on nie waży. Cały magik czarokleta, nic dodać, nic ująć.
– Nie lubisz czarowników, księżniczko – stwierdził z lekkim uśmiechem.
– Wyczytaliście to z moich myśli, panie Debren?
– Nie czytam ludziom w myślach. To trudne i niegrzeczne. A w twoim wypadku całkiem zbędne. Księżniczko – dokończył z premedytacją.
– Uważaj – mruknęła. – Widywałam magów na wojnie. I tych normalnych, co różne użyteczne zaklęcia bojowe rzucali, i magunów, którzy skanowali magię nieprzyjaciela, ostrzegali, co się kroi, i nosy wysoko nosili, wodzom doradzając. Wszyscy oni ginęli dokładnie tak samo jak zwykli śmiertelnicy. Czasem tylko bardziej zdziwieni, że miecz zdążył przed czarem. Zasada trzech razy nadal obowiązuje. Jako kmiotek nie wyczerpałeś limitu, ale jako mistrz magii… już tak. Wytłumacz się z tego albo wyczaruj sobie migiem zbroję.
– Za stary jestem, by szybko zmienić nawyki. – Bez pośpiechu zdjął skórzaną pelerynę, rzucił w kąt, nastawił nagie plecy na ciepło ognia, uśmiechnął się błogo. – Uch, ależ miło. Nie masz pojęcia, jak przemarzłem przez te trzy dni. Ząb mi na ząb nie trafia.
– Ja czekam, wielmożny.
– Ja też czekam, kruszyno. Na twoje imię. Czy choćby wzmiankę na temat profesji, stanu… Nie wiem, jak się do ciebie zwracać. Więc na wszelki wypadek mierzę wysoko.
– Na początek przestań kpić – warknęła. – Byli już tacy, co podśmiewali się z mojego wzrostu. I też im ząb na ząb nie trafia. Z braku zębów.
– Nie kpię. Wbrew powszechnemu mniemaniu nie każdy z nas jest aroganckim chamem. Dlatego mam do ciebie prośbę, dobra niewiasto. Wyświadcz mi przysługę i usiądź na tym zydlu, zamiast przymierzać się do kopnięcia nim we mnie. Bo widzisz, grzeczność nakazuje mi stać, gdy dama stoi obok, a ja nóg nie czuję.
Przysunęła stołek nogą, jeszcze niezdecydowana.
– Nie jestem dobrą niewiastą. Ani siostrą, że uprzedzę. Ani żabcią, kaczuszką, serdeńkiem, dziureczką słodką, panienką, ślicznotką… – urwała, widząc sztuczną, wystudiowaną powagę Debrena. Usiadła z rozmachem, aż zydel stęknął. – Jestem Lenda Branggo, z podwójnym „g”. Ale nie nazywajcie mnie tak.
– Nie będę. Dzięki, Lenda.
Siedzieli jakiś czas. Blisko. Między ich bose stopy weszłaby jeszcze jedna, ale nie więcej. Za daleko na dobre kopnięcie, na sztych rożnem – w sam raz.
– Przysuń się bliżej ognia – powiedział cicho. – Przecież widzę, że ci zimno.
– I co jeszcze widzicie, wielmożny? – Nie poruszyła się.
– Nie nazywaj mnie tak. Wystarczy Debren. A widzę, żeś tu przygnała prosto z balii. Nie wytarłaś się dobrze i jest ci zimno. Głównie dlatego… – urwał.
– Nie krępuj się, Debren. Strasznie mnie ciekawi, ile jest prawdy w tym, co się o wiedzących mówi. Że tacy bystrzy.
– Masz gorączkę – uśmiechnął się lekko, ostrożnie. – Nic groźnego, po prostu… No, jesteś kobietą. Wiesz, o czym mówię.
– Wyobraź sobie, że wiem. – Chyba się nie obraziła. – I nawet wiem, skąd ty wiesz. Nienawidzę tego i zawsze wściekła łażę, jak mnie to nachodzi. Łatwo poznać. Szlag mnie trafia, że tatko nie postarał się lepiej i nie spłodził syna. Wam to dobrze. – Oparła pręt o stołek, założyła nogę na nogę, schyliła się lekko, sięgnęła dłonią do stopy. – Cholerna Dunne, drzazg tu wszędzie… Nie bój się, Debren, to już z górki. Jeszcze ta noc, a potem miesiąc spokoju. Już mi złość mija, krzywdy ci nie zrobię. O ile, rzecz jasna, w uczciwych zamiarach tu przyszedłeś.
– W uczciwych. Nie jestem medykiem, ale trochę się na tym znam. Jeśli pozwolisz…
– Obejdzie się. Paznokcie mam dłuższe, a i oczy niezgorsze. Wydłubię sobie sama.
– Ja nie o tym – powiedział, choć to właśnie na mocno odsłoniętą nogę dziewczyny się gapił. – Ciebie coś boli, Lenda. Jakaś źle gojąca się rana, trochę ropy chyba… Gorzałka z ziołami dobra rzecz na źle gojące się rany, ale…
Zastygła z pochyloną głową, łypiąc ponuro oczami spod smolistoczarnej grzywki.
– Kim ty jesteś? – zapytała głuchym głosem. – Kto cię przysłał?
– Już mówiłem: magunem. I nikt mnie nie przysyłał. W ogóle nie wybierałem się do Vijuki; nocą mieliśmy pod murami przepłynąć.
– Na południe, na Żółte Pola? – zmrużyła nieładnie oczy. – Jak daleko? Bo chyba nie do samego ujścia Pirrendu?
– I owszem. Do samego morza, a potem za morze. Dostałem robotę na galerze. Nie pogańskiej, nie patrz tak. Genza ciągle jeszcze parę kolonii nad Mrocznym Morzem trzyma. Koń mi okulał w górze rzeki, więc przesiadłem się na flisacką tratwę. Miało być szybko i tanio, choć retman nie krył, że i nie całkiem legalnie. Podobno macie tu embargo na spław drewna.
– Ja od polityki stronie. – Mówiła powoli, bacznie mu się przyglądając. – Zamtuzy powinny być apolityczne, nie uważasz? Ale z drugiej strony… Za przemytników nagrodę w ratuszu dają. Czemu miałabym na ciebie nie donieść, hę?
– Bo dobra z ciebie dziewczyna. Bo ja też apolityczny jestem. Bo płynąłem tratwą, by dostać pracę i na chleb zarobić, bo tak jak tobie ani mi rodzaj pracy szczególnie nie odpowiada, ani chleb słodko smakować nie będzie I na koniec: bo jestem magunem. Co oznacza, że moja przyjaźń dużo bardziej się od nieprzyjaźni opłaca.
– Do pierwszych kurów jeszcze trochę – zerknęła na zawieszoną nad szynkwasem klepsydrę. – Ratusz zamknięty, pośpiechu nie ma. Mów dalej, Debren.
– Historia jest krótka i prozaiczna: flisacy wzięli zapłatę za przejazd, ale uznali, że to mało, więc w nocy opadli mnie śpiącego, sznur z kamieniem na szyję zarzucili i w wodę zepchnęli. Mój dobytek popłynął na południe rzeką, a ja gonię go pieszo. Trzeci dzień.
– Dużo tego było? Bogate z ciebie panisko?
– Ubrania, różdżka, parę groszy w srebrze. No i księgi. To o nie głównie chodzi.
– Zgaduję, że nie gnasz tak zaciekle za Królewną i siedmioma zbereźnymi krasnoludami Flintusa ani niczym podobnym. – Powróciła do wyciągania drzazgi z nogi. – Jaki pan, takie księgi. Twoje są pewnie o czarach. Czyli słono kosztują.
– Widzę, że znasz się na literaturze. Tylko tej fachowej, którą Mama Dunne w ramach kursów doskonalenia zawodowego wam czyta, czy tak w ogóle?
– W ogóle. A odpowiadając na twoje okrężne pytanie: nie, nie pracuję tu w klasycznej dla długonogich dziewek roli. Trochę za długie mam te nogi, tylko klientów bym straszyła. Oficjalnie jestem odźwierną. Znam się na tym, jak chyba zauważyłeś. – Debren zaprzestał rozcierania guza, względnie bukwy „o”, poślinionym palcem i uśmiechnął się fałszywie. – Widzisz, tutejsi mieszczanie zacofani są, nie szanują niewiast. Lubią zacząć pochędożkę od paru szturchańców i na paru skończyć, a to towar psuje i ceny zbija.
– Światły Wschód znalazł na to receptę – zauważył Debren. – Dobry wykidajło z tęgą pałą czyni cuda.
– I tu tak było, póki się Kościół nie wtrącił. Nowy biskup jak nastał, lat temu ze trzy, z miejsca zapowiedział, że ład boży ma być i z relatywizmem moralnym to on raz-dwa skończy. No i zakazał chłopów w zamtuzach zatrudniać, że niby męskie kurewstwo to szatański wymysł i walczyć z tym trzeba bardziej niż z poganami. Moim zdaniem przesadził, bo jak chłopom dobrze się we własnej kompanii gorzałkę żłopie, poluje i mieczami rąbie, do czego bab nie dopuszczają, to pewnie i w łóżku sami sobie nieźle radzą. Ale sądzić się z przewielebnym nie będę, bo na dobre to nam, białogłowom, poszło. Raz, że niektórzy z braku laku ku żonom się na powrót zwrócili, a dwa, że sporo posad się zwolniło. Bo władza, jak to władza, durna jest i ślepa, więc wprawdzie tu i ówdzie gładcy chłopaczkowie dalej po cichu tyłka dają, ale za to wszystkich stajennych, parobków, wykidajłów i szynkwaśnych na bruk posłano. Dziewki posiniaczone chodziły, klienci się rozbestwili. I tak dostałam pracę. W samą porę, bo wojenna rana jeszcze mi się nie zagoiła, a pieniądze wyschły. Miałam krzepę, wprawę, no i nosiłam spódnicę, więc mnie Mama Dunne przygarnęła. Płaci słabo, ale nie narzekam. Łaźnię w piwnicy za to tu mają.