– Rozumiem. – Z pewnym wysiłkiem oderwał wzrok od jej kolana, podniósł wyżej, popatrzył na pierwszą w życiu osobę, która przy wyborze posady kierowała się bliskością łaźni czy chociażby żartowała w tak oryginalny sposób. – Te blizny to po strzale? – Zmrużyła gniewnie oczy i naciągnęła niżej koszulę. – Wybacz, nie moja sprawa.
– Zgadza się. Moje blizny, rany i babskie krwawienia ciebie nijak nie dotyczą. Jesteś magunem, twoja nieprzyjaźń się nie opłaca, więc doceń mój gest, idź do stajni i prześpij się tam do rana. Sam i tylko na sianie, ale za to gratis. I bez duszy na ramieniu. Zdecydowałam, że nie odprowadzę cię do ratusza. Do stajni idzie się prosto i w lewo, trafisz i bez posługiwania się magią. Dobrej nocy. Debren.
– Dobranoc, księżniczko.
– I jeszcze dwie sprawy. Po pierwsze nie czaruj, póki tu jesteś. Choćby miały to być całkiem niewinne czary, A po drugie: jak cię rano koguty obudzą, otrzep słomę i idź swoją drogą. Nie życzę ci źle, ale my tu ostatnio nie lubimy czarokrążców. Podrzucę ci kawałek chleba, może jakieś chodaki… Niejedno klienci zostawiają, zdziwiłbyś się. Ale nie zachodź mówić: „Do widzenia”. Ostatni raz się widzimy. Bez urazy. I nie wychodź z tej stajni przed wschodem słońca. Przysięgnij.
– Nie wyjdę.
Koni w stajni nie było, za to siana sporo. Budynek sąsiadował z mieszkalnym, więc Debren wspiął się po drabinie na wyżkę, po omacku, bez czarowania wyszukał kawałek cieplejszej ściany i zaczął mościć zaciszne gniazdo. Nie jako pierwszy chyba: najpierw trafił stopą na gąsiorek, pusty, ale wyraźnie jeszcze pachnący ziołowym likierem, słodkim paskudztwem, z niezrozumiałych powodów cieszącym się wśród mieszczańskich dziewcząt opinią wykwintnego napoju prawdziwych światowców, a potem, już po zawieszeniu na krokwi przemoczonych spodni – także na dziurawą derkę pod siodło. Była stara, niewiele warta, ale ktoś ją wyprał przed przyniesieniem tutaj. Teraz pachniała myszami, kobiecym potem i przynajmniej trzema mężczyznami. Debren owinął się nią, zagrzebał w słomie i błyskawicznie zasnął.
Nie był pewien, co go obudziło. Dach stajni, nie dość że wciąż obstukiwany palcami deszczu, kryty był glinianą dachówką i trzeba by się zdrowo naczarować, by ustalić, gdzie wisi księżyc i jak wiele czasu minęło, odkąd widział słabą poświatę nad narożnikiem ostrokołu. W każdym razie było jeszcze całkiem ciemno. Spał krótko. Za krótko, by słabe posapywanie mogło go wyrwać ze snu.
Leżał bez ruchu. Wsłuchiwał się. Bardziej w aurę tego miejsca, nieme szepty wibrujące w ciemności niż w poskrzypywanie desek i stłumione pojękiwanie gdzieś w dole. Pojawiło się coś, czego przedtem nie było.
– Oooch… miły mój… oooch, tak… tak. – Głos był raczej kobiecy niż dziewczęcy. – Rozpalasz mnie. Płonę cała.
Debren już wiedział. Prawie. Żeby zyskać całkowitą pewność, musiałby się odezwać, ale nie chciał tego robić. Wyczuwał obecność trzeciej osoby. Dziwną, bardzo nietypową.
No i obiecał Lendzie nie czarować.
– Na Machrusa… jak ty to… oooch. Coś ty zażył? Matko… jakby kto wrzątkiem…
Deska skrzypiała, teraz jakby wolniej. Jakby… bojaźliwie… Nie, bzdura. Debren powtarzał sobie, że powinien się skoncentrować i albo zasnąć, albo zabrać się do rzeczy jak na fachowca przystało. Ale był zbyt zmęczony i bolała go głowa. Trochę od czarów, trochę od drzwi.
– Ja nic, aby śledzia na wieczerzę czosnkiem przegryzłem.
Deska jak deska, ale on jest przestraszony, ocenił magun. I bardzo młody.
– Pani Dunne… to chyba… Mnie też się ciepło zrobiło. Co to…?
– Ooooch, mój ty słodziutki. Dorzucę ci jeszcze pięć… nie, cztery… tylko rób tak dalej. – Przez chwilę było cicho, jeśliby pominąć skrzyp drewna. – Jak mówiłeś? Śledzie i czos… Oooo…!
Debren machnął ręką na zasady, pomógł sobie zaklęciem i zasnął.
Twarz była okrągła, nalana. Rozdęta jak czerwony spocony księżyc i jak księżyc upstrzona krostami. Przykryta od góry snopem na elektryzowanych włosów niczym tarcza srebrnego globu, nad którym przemyka garść komet. Widział oczy, szeroko rozwarte, czarne, płonące, i usta rozchylone bezwiednie. Lśniące śliną. Usta kogoś głodnego, skręcającego się z głodu. Śliny było mnóstwo, przelewała się przez szerokie wargi ospowatej gęby, przez rzadkie, pojedyncze włosy wyrastające z cofniętego podbródka. Kapała… na głowę. Jego głowę. Ozdobioną guzem, względnie bukwą „o”.
Jasny szlag – dach przeciekał. Dokładnie nad nim, choć deszcz ustał, a przed zagrzebaniem się w sianie Debren upewnił się, że te akurat dachówki są całe i leżą jak powinny.
Podniósł się, by przesunąć derkę. I usłyszał krzyk.
Kobieta. Gdzieś za ścianą… Chyba. A może kot? Wiatr?
Słuchał. Szczekania psa, daleko, może nawet na podgrodziu. Śpiewu jakiejś wesołej kompanii pijackiej, dużo bliżej, bo wyławiał nawet pluśnięcia tych, co padali w kałuże, i rechot pozostałych. Dźwięku piszczałki strażniczej na wałach. Chrobotu myszy.
Krzyk się nie powtórzył. Sięgnął po spodnie i wzdrygnął się od lodowatej wilgoci. Mógł pójść nago, ostatecznie to zamtuz, dookoła palisada na półtora chłopa… Ale Lenda.
Położył się po chwili wahania. Nie, nie chciał spotkać tej wyrośniętej pannicy, nie nago, osłonięty jedynie własnymi, skrzyżowanymi wstydliwie dłońmi. Nie ona krzyknęła. Ciekawa sprawa, koty podejrzewa, wiatr, a tego jest pewien – że nie ona. Do niej by…
Dość. To nie Lenda Branggo z podwójnym „g”. A bieganie po Vijuce i świecenie wiadomo czym kosztuje grzywnę i groszy siedem.
Zanim ponownie zapadł w sen, przypomniał sobie o obietnicy. Ciekawe.
Przyszły rano, między wschodem słońca a pierwszymi kogucimi pieniami. Na tyle wcześnie, by zaskoczyć go we śnie i na tyle późno, by nie szukać po ciemku. Mądrze, ale też nie głupiec nimi dowodził.
– Ksemi, stań tu i mierz w prześwit. – Kiedy szeptała, jej głos nie brzmiał tak szorstko. – Szczapa, jak to trzymasz, durna babo? Kogo chcesz dźgać, szczura? Grotem do góry. Tfymajfie fę folelną dwabinę…
Tym razem była w butach. Do pół łydki, kawaleryjskich, ale bez ostróg. Z prawego sterczała kościana rękojeść noża. Drugi nóż trzymała w zębach. Opinające zgrabne nogi spodnie, ta sama co poprzednio tunika, wzbogacona medalionem koła popłatnego, w rękach pałka jak u draba z dzielnicy portowej, włosy ściągnięte do tyłu, mocno za głową związane.
Było szaro. Wciąż nie rozpoznawał barwy jej oczu. Rozczarowanie i błysk desperacji rozpoznał.
– Tak myślałam. – Teraz, gdy napotkała jego przytomne, trochę kpiące, a trochę ostrzegawcze spojrzenie, plany uległy zmianie i nóż z ust powędrował do lewej dłoni. – Tylko uczciwi śpią twardo. I pijacy. Trzeba było cię porządnie ugościć. Mój błąd.
– Witaj, Lenda. I wy, szanowna pani kucharko.
Pyzata niewiasta o poklejonych ciastem włosach omal nie odpadła od lewej drabiny. Przeżegnała się szybko i nawet udało jej się nie zgubić ściskanego w garści pogrzebacza, widać było jednak, że sama na wyżkę nie wejdzie. Za to przez ostatni szczebel prawej drabiny przelazły szybko aż dwie. Młodziutka, wystraszona, oburącz ściskająca tasak, w taniej lnianej sukienczynie, i chuda, mała, trzy razy starsza, o urodzie, fryzurze oraz czystości wysłużonej miotły. Ta była ubrana w nieco znoszoną zieloną suknię z adamaszku, wciąż wartą tyle co dobry wół, a w charakterze dodatku do niej dźwigała krótką kolczugę i toporek.