Cała trójka zatrzymała się tuż przy drabinach, dobre dwa sążnie od zagrzebanego w słomie czarodzieja.
– Nie wiem, w czym rzecz. – Debren usiadł, zagarnął więcej słomy na brzuch i biodra. – Ale zostańcie tam, gdzie stoicie, póki sobie tego nie wyjaśnimy.
– Kupą – syknęła ta o urodzie miotły. Debren szybko złożył palce, wymierzył wprost między małe blade oczy. Kobieta cofnęła się, omal nie przekroczyła ostatniej belki, za którą było dziesięć stóp pustki, twarde klepisko, a może i Szczapa ze zwróconym już prawidłowo grotem.
To je trochę otrzeźwiło. Całą trójkę. Kucharka już wcześniej na dobre i złe przyrosła do drabiny.
– Nie szukam zwady. – Święta prawda, szukał brzegu derki i sposobu owinięcia się nią tak, by wypadło to godnie i mało żałośnie. Przeklęte baby. – Może trochę zabarłożyłem, wybaczcie, ale już sobie idę. Nie chcę kłopotów.
– Daj tu tę kuszę, Ksemi – rzuciła przez ramię nieładnie uśmiechnięta Lenda. – A ty, Debren, nie strasz. My tu same niewiasty, ale nie z tych strachliwych. Większych od ciebie chwatów się w „Różowym Króliku” na łopatki rozkłada, ostatnie soki z nich wyciska i półżywych za wrota ekspediuje.
– Wierzę – zmusił się do równie nieprzyjemnego uśmiechu. – Ale kuszę zostawcie na dole. Bo krew się poleje. Babska. I nie mówię o twoich ciężkich dniach, księżniczko.
– Dudkaj się – warknęła. – Ksemi!
Znowu zademonstrowała szybkość i kocie wyczucie przestrzeni. Za plecami obu pozostałych, gdzie praktycznie nie było miejsca, w dodatku wpychając w biegu kord między zęby i nie tnąc ani policzków, ani warkocza tej z tasakiem, dopadła wolnej drabiny. Ksemi, może nie tak szybka, za to reagująca na pierwsze zawołanie, już tam była, już podawała zza belki myśliwską lekką kuszę.
Zabrakło im dwóch stóp. Debren uderzył odruchowo, gangarinem, w dodatku mocno. Na szczęście mało precyzyjnie i na szczęście ta miotłopodobna potknęła się, klapnęła tyłkiem na belki. Ktoś pisnął; „Łój!”, czyjeś nogi zadudniły o szczeble, szczęknęła zapadka kuszy, a potem, niedaleko, ale już za ścianą, rozległ się przeraźliwy kwik.
– O Machru! Zabili! Na śmierć zabili! – zapiszczał histerycznie cienki, kobiecy głos na dole. – Ksemi zabili Matko Bożyca! Matko Dunne!
– Kupą – wymamrotała wiedźma w kolczudze. Zaczęła się podnosić, po czym usiadła z powrotem i wytrzeszczając przerażone oczy, zwymiotowała wprost na zielony adamaszek swej spódnicy. Debren, korzystając z chaosu, przeturlał się na bok, wyrwał derkę spod pośladków, przerzucił na wierzch. Młodziutka, blada jak jej giezło, zamknęła oczy i z rozpaczliwym jękiem machnęła tasakiem w stronę maguna. Tasak zawirował, minął Debrena, uderzył w kalenicę, odłupał wielką drzazgę, strzaskał dwie dachówki i spadł na podłogę.
Coś zakrztusiło się kwikiem, plasnęło w błoto, ucichło,
– Nic… nic mi nie…
– Żyjesz, Ksemi?! – Znów histeria, dla odmiany radosna. – Żyjesz!
– O kuwwa watś… – Splunięcie: złością i resztkami strachu. I trzymanym w ustach nożem. – Dosyć! Cisza, powiadam! Zamknij dziób, Szczapa, i zobacz, kogo tak… Na połamane członki Machrusa, mam nadzieję, że to żaden z tych zboczonych gówniarzy, podpatrywaczy zasmarkanych…
Debren gorączkowo zmagał się z derką, bezskutecznie próbując zawiązać ją sobie wokół bioder.
– O matko… – Szczapa już nie krzyczała. Stała chyba w otwartych drzwiach, bo zrobiło się jaśniej. Choć może to dzięki dziurze w dachu. – Zabili. Chy… chyba całkiem.
– Toć żyję – stęknęła Ksemi.
– Maciorę zabili, naszą Łaciatkę… Bełt z niej sterczy. Taka dobra świnia, Bożycu miły… Ani zipnie. Kałuża cała we krwi.
Zrobiło się cicho. Zielona dyszała ciężko, dzieweczka z warkoczem wciąż nie otwierała oczu. Kucharka znikła.
– Wyjdźcie – powiedziała półgłosem Lenda. – A ty, Debren, jeśli masz co chować pod tą szmatą, przestań wyżywać się na dzieciach i zwierzętach. To nie dla ciebie przeciwnik. Ze mną się zmierz, sam na sam. Uczciwie i bez czarowania. Tu i teraz.
– Z tobą, bez czarowania? – wykrzywił cierpko usta. – To chyba w łożu.
Słońce stało już wyżej, niż myślał. Udało mu się dostrzec, że pociemniała na twarzy.
– Stawaj, tchórzu – syknęła.
– Goły, przeciw dziewce postury niedźwiedzia? Dzięki, nie skorzystam. Zawołaj lepiej swoją panią, czas chyba pogadać z kimś rozsądnym.
Przykucnęła, podniosła wypluty przed chwilą nóż. Mały, poręczny, z kościaną rękojeścią. Bardzo paskudny. Debren napiął mięśnie.
– Czekaj, Lenda. – Kobieta w kolczudze dźwignęła się chwiejnie, odrzuciła wiecheć słomy, którym przetarła sukienkę. – Czekaj. To naprawdę czarodziej.
– Zaraz tak go palnę, że odechce mu się raz na…
– Zawrzyj gębę, dziewko głupia. Jak każę, to palniesz, ale nie teraz.
Debren, trochę zdziwiony, zerknął najpierw na Lendę, zaciskającą usta w bladą kreseczkę, potem na tę drugą, której głos w końcu rozpoznał.
– Bo jeśli to nie ten, którego szukamy, to chyba pomoże nam znaleźć tamtego. – Wzięła się pod kościste boki, zadarła wyżej ostry, trochę ptasi nos. – Bez szemrania i wkładając w to cały swój magiczny kunszt. A wiecie czemu, panie Debren? Boście właśnie przelali tę obiecaną babską krew. Najdroższą, jaką mam w swoim żywym inwentarzu, może wyłączając Ksemi, która dziewictwo jeszcze nosi i z dobrego domu tu trafiła. Łaciatka to nie taka sobie zwykła świnia, to królowa wśród świń. Z Depholu była, sztuką tamtejszych magów od ryja aż po ogon uszlachetniona i droga jak cholera. Jesteście mi winni duże pieniądze, mistrzu Debren, i odpracujecie je teraz. Czy to jasne?
– Jasne – powiedział z powagą. – Jasne, Mamo Dunne.
– Dobra jajecznica – przetarł usta rękawem pikowanego kaftana, pozostawionego pod „Różowym Królikiem” przez jakiegoś roznamiętnionego kupca. – Żal, że jajek w niej tak mało. Dolej jeszcze tego grzanego, Ksemi. Zimno w tej waszej stajni.
Dziewczyna, wciąż trąc stłuczony o drabinę łokieć, skwapliwie sięgnęła po parujący dzban z przyprawionym korzeniami piwem. Bała się Debrena. Wszystkie się go bały i pewnie dlatego izba świeciła pustkami. Z drugiej strony – to był wciąż dom uciech. Mało ucieszny w tej chwili, lecz rządzący się swoimi prawami. A te mówią, że personel bez ważnych przyczyn nie wstaje z łoża przed południem.
– Wystarczy – rzuciła Lenda głosem zimniejszym niż stajnia. – Możesz odejść, Ksemi. I zabierz dzban. Pan czarokrążca jest na służbie, a na służbie się nie pije.
Dziewczyna z wyraźną ulgą znikła za drzwiami kuchni. Dochodził stamtąd stukot naczyń i woń zacierki. Debren pomyślał, że personel czyni słusznie, nie spiesząc się na śniadanie.
– Tym piwem nawet dobry czarodziej nie dałby rady się upić – powiedział z wyrzutem. – Jeśli takim samym raczycie gości, to nie dziwi mnie ten zastój w interesie. Cienkusz, aż w brzuchu piszczy. Już wolałbym trochę twojej okowity. Apetycznie pachnie.
– Mojej okowity? – Lenda posłała mu kosę spojrzenie. Debren odwzajemnił się zdziwionym półuśmiechem, po czym popukał się lekko po nosie. – Dudkaj się. I przestań węszyć psią modą. Bo cię ktoś w końcu jak sobakę odruchowo potraktuje.