Siedziała wsparta łokciami, po męsku, i opuszkiem palca gładziła klingę spoczywającego na blacie miecza. Delikatnie. Miecz był ostry.
– Dunne nie chce się przyznać, ale wierzy w to, w co, jak twierdzi, nie wierzy.
– Że Bóg was pokarał? Za wszystkie wszeteczeństwa, jakie tu mają miejsce? – Starał się wykazać, że potrafi jeść zachłannie i mówić równocześnie. – Powiedziała przecież wyraźnie, że to wroga robota konkurencji. Dużo głupich plotek, odstraszających klientów, i parę mętnych faktów, które różnie można interpretować.
– Dunne nie użyła tak wyszukanych słów. To prosta baba, zaczynała od wypasu gęsi na grodzkich łąkach. A te fakty… – dotknęła kolistego medalionu. – Nigdy tego tutaj nie nosiłam, bo to chyba obraza boska. A teraz, widzisz, noszę. Żołądek masz mocny, Debren? To chodź. Pola spłacić dług.
Wetknęła miecz do pochwy i nie patrząc za siebie, ruszyła ku schodom. Dopiero teraz, oglądając ją jak przedtem Ksemi, magun zwrócił uwagę na jej specyficzny sposób chodzenia. Stawiała stopy trochę szerzej, jak kawalerzysta po długiej jeździe w mało wygodnym siodle. I ciągnęła za sobą zapach też nieodparcie z wojskiem się kojarzący: gorzałki i zasypki do onuc, której jeźdźcy – fakt, że ukradkiem – niemowlęcą modą używali. Nie była tak czysta jak wtedy, nocą, ale też Debren dawno zrezygnował z podostrzania zmysłów magią i nie raziły go różne niemiłe dodatki do zapachu kobiecego ciała. A ten był miły. W ogóle nieporównywalny z godnym kozła bukietem, jaki roztaczała wokół siebie Mama Dunne, a i – choć w mniejszym stopniu – prawie każda z dziewczyn. Czystość wyszła z mody jakieś dwa wieki temu, gdy zaczęły się kłopoty z opałem.
Próbował nie myśleć zbyt wiele, jaka to dolegliwość, wymuszająca częste stosowanie wody, zasypek niemowlęcych i kawaleryjskiego kroku, mogła przytrafić się Lendzie Branggo z podwójnym „g”. I nawet udało mu się. Problem polegał na tym, że w miejscu takim jak „Różowy Królik” niepotrzebne były długotrwałe przemyślenia w tej kwestii, zaś wnioski narzucały się same, niezależnie od woli stawiającego sobie pytania. Przykre wnioski, zbyt słabo łagodzone świadomością, że comiesięczne kobiece dolegliwości w skrajnych przypadkach mogą dawać podobne objawy. Przykre było głównie to, że w ogóle zaprzątał sobie myśli osobą odźwiernej w podrzędnym zamtuzie. Coś niedobrego działo się najwyraźniej z jego głową. Cholerna kołatka na cholernych drzwiach.
– Powiedz, co o tym myślisz – odezwała się półgłosem Lenda, stając przed innymi drzwiami, jednymi spośród kilkorga ciągnących się szpalerem wzdłuż ciasnego korytarzyka. – Ale mów cicho, dobrze? Ona… Spowiednik się z nią nie dogadał, ale kto wie: może coś do niej dociera. A i bez tego…
Weszli do izdebki tak ciasnej, że umeblowanie – łóżko i zydel – wydawało się aż nazbyt wykwintne. Debren podziękował losowi za zwykły, ludzki, w dodatku zakatarzony organ węchu. W izbie śmierdziało. Ropą z mięsa, które spłonęło, lecz wciąż żyło nieszczęściem, bólem i śmiercią, także balsamem, gorzałką i ziołowymi wywarami stosowanymi w polowych lazaretach. Tanimi. Mieszanką, której nienawidził.
– To Ruda. Tak ją wołali. – Głos Lendy był gładki i napięty jak pas do ostrzenia brzytwy. – Nie mówi dobrze po naszemu. Co nie ma znaczenia, bo od początku nie dało się z niej niczego wydobyć. Nawet porządnego krzyku. Aż dziw, że miała siłę przeżyć.
– W nocy krzyczała – powiedział Debren. Nie po to, by sprostować. Chciał przeczyścić w ten sposób zaschnięte gardło.
– Nie ona.
Kobieta – bo to chyba była kobieta – miała spaloną głowę i sporą część szyi, wyłamane paznokcie i czort wie ile obrażeń niżej, pod prześcieradłem, niegdyś białym, a teraz miejscami rudobrunatnym. Oddychała chrapliwie. Żyła. Nie wiadomo dlaczego.
– Boli ją – powiedział Debren.
– Teraz śpi.
– Odsuń się.
– Co chcesz…? – urwała. Odepchnięta pod drzwi patrzyła, jak czarokrążca kładzie dłonie na bezwłosej bryle smażonego mięsa, przykrywa powieki, spod których żar wytopił gałki oczne, słuchała wymawianej półgłosem formuły.
Trwało to trochę dłużej niż dwadzieścia uderzeń serca. Potem magun wyprostował się, zawahał, naciągnął prześcieradło na upiorną mozaikę pęcherzy, sadzy i przeświecających spod spalonej skóry kości. Prześcieradło było krótkie i u dołu odsłoniło brudne, zdarte do krwi stopy o skurczonych w męce palcach. W połączeniu z urazami dłoni dowodziło to, że Rudej nie dana była łaska szybkiej utraty przytomności, tak częstej przy uderzeniach skoncentrowanym żarem magicznego pochodzenia. Debren zerknął na podłogę i bez zdziwienia odnotował obecność wielu świeżych, wyżłobionych paznokciami i piętami rys w warstwie starego kurzu i w deskach.
– Już nie będzie boleć – mruknął.
– Zabiłeś ją – szepnęła.
– Błąd w sztuce – stwierdził wyczyszczonym z emocji głosem. – Za daleko posunięte znieczulenie. Powinienem był przerwać ćwierć pacierza wcześniej. Obudziłaby się jeszcze parę razy, powyła trochę, zmyła męką część ziemskich grzechów. Może nawet dożyłaby do wieczerzy. Cóż… Na moje szczęście nie była stąd. Nie ma rodziny, nikt mnie do sądu nie poda.
– Zapominasz o Dunne – przełknęła z wysiłkiem ślinę – Prawo… W świetle prawa pozbawiłeś ją cennej pracownicy. Ruda była ładna… przedtem. Byli tacy, co złotem za nią płacili.
Wyszli, starannie zamykając za sobą drzwi. Oboje spoceni. Ale też w izbie było ciepło.
– Jak to się stało?
– Jak? Ludzie mówią: kara boska. Grom z jasnego nieba. Boży ogień.
– Bez metafor. Widział kto ten grom? Słyszał?
– Wybaczcie, panie czarodzieju. – Wsparła się o ścianę, może by ulżyć miękkim kolanom, może dla przybrania niedbałej pozy dziewczyny nie tylko jak chłop dużej, ale jak chłop twardej, a może dlatego, że korytarzyk był ciasny i stojąc pośrodku, prawie się o siebie ocierali. – Konkretnie, bez spekulacji. Macie rację: żaden grom, bo huku nikt nie słyszał, pomijając ten, jaki padający mnich czyni, a rzecz się działa dobrze po zmierzchu, więc i jasne niebo nie.
– Mnich?
– A ty myślałeś, że dlaczego Mama Dunne byle gołodupca do takiej sprawy bierze? Mało to w Vijuce wróżbitów różnych, czarodziejów od wiedzy posiwiałych, zaklinaczy? Ciebie akurat zatrudniać musiała? – Debren milczał. – Tani jesteś, fakt. Ale przede wszystkim nie stąd, przyjezdny. I ma cię w garści. Mocniej niż myślisz.
– To znaczy?
– Mówiłam ci już, że tu chłopom w zamtuzie grosza zarobić nie wolno. Jak wchodzisz, próg aby przekraczasz, zapłacić coś musisz, choćby oberżniętego miedziaka. Bo inaczej na urodziwe dziewki zerkniesz, na malowidła, atmosferą upojną odetchniesz. Krótko: korzyści zaczerpniesz. Nie płacąc. A to gorzej niż przestępstwo podatkowe, choć i to popełniasz. To jest, Debren, grzech. Kościołowi się sprzeciwiasz. A u nas Kościół Machrusowy mocny, twardy. Było nie było, przedmurze machrusańskiego świata. Jedno słowo Dunne, a spalą cię jak wiedźmę. Za czerpanie korzyści z nierządu mimo noszenia portek.
– Rozumiem. Będę milczał albo dymił. A ten mnich… Nawracał tu? Spowiadał?
Parsknęła przez nos. Ryzykownie, bo oprócz chrypy miała lekki katar. Ale dobrego obyczaju nie naruszyła.
– Co robił, to on wie, a i też Ruda oraz Machrus w niebiosach. Ja ustaliłam tylko, że dziewczynie opaliło głowę i kieckę przy dekolcie, a braciszkowi głównie brzuch, bliżej dołu. Habitowi nie czyniąc szkody. Jak wpadłyśmy, wisiał przewieszony przez poręcz łoża. Habit, nie mnich.