– Ten ogień… daleko sięgnął? Coś się zapaliło?
Lenda rozłożyła dłonie. Na jakąś stopę z kawałkiem.
– Po mojemu tyle tego było. Braciszkowi wypaliło włosów od pół uda, górą piersi nie sięgając. – W głosie nie miała rumieńca, za to na twarzy aż nadto. Debrenowi nie drgnęła powieka. – Widziałeś kiedyś takie cuda, mistrzu?
Zastanawiał się. Długo.
– Co się stało z mnichem? Przeżył?
– Nie. Od razu… To chyba serce. Gruby był, niemłody. – Wahała się chwilę. – Wrzuciłyśmy go do rzeki. Cichaczem, chyba nikt nie widział, bo dwa dni minęły i cisza.
– Pięknie. – Odwrócił się, ruszył z powrotem ku schodom, nie sprawdzając, czy Lenda idzie za nim. – Widzę, że nie ja jeden tkwię po szyję w gnojówce.
– Wiesz, co to mogło być, Debren?
Zignorował pobrzmiewającą w głosie dziewczyny prośbę. Wciąż czuł stłuczony łokieć, guz na czole i troszeczkę upokorzenia. Troszeczkę – ostatecznie nie but na karku postawiła, a stopę, ciepłą jeszcze po kąpieli.
– Mówiłaś, że ludzie plotkują, boją się przychodzić. To znaczy…
– A znaczy, znaczy. Zaczęło się dużo wcześniej. Latem, przed żniwami. Wiesz, jak to jest na przednówku: ludzie pieniędzy nie mają, ceny trzeba spuścić, żeby klienta zwabić. Ruch miałyśmy spory. – Pokonali schody, ruszyli przez jadalnię czy może poczekalnię, płosząc jakieś senne kury. – Wojsko się na wyprawę karną zjeżdżało, w stepy iść mieli, jak co roku. Może jakowyś paskudnik się trafił, magik niedouk, nietrudno o takich wśród zaciężnych. A może ktoś z kurii się wściekł. – Byli już na ganku, mogła unieść rękę i wskazać. – Tamten dom widzisz? Znany kupiec winny w nim mieszka, często go biskupowi nawiedzają, a z piętra nasze pięterko widać. Lato gorące było, dziewczyny przy otwartych oknach pracowały, a zdarzało się, że i jaki nieokrzesany strzelec konny w środku dnia przez okno pęcherzowi ulgę dawał. Bo bez przerwy tu grzeszyli, dzień i noc; duże zaciągi w tym roku były. Mógł kto zobaczyć, boskiej kary wezwać. No i zaczęło się. Ruda i ten mnich pierwsi nie byli, tyle że przedtem nigdy aż tak… Coś dziwnego się tu dzieje. Dziewki gadają, że czyjś wzrok na sobie czują, ciepło się z nagła wokół robi, włosy dęba stają i w ogóle… Obecność czyjaś, powiadają, daje się wyczuć. Z początku to je Dunne za takie bajanie tylko grubym słowem i rózgą traktowała, bo rzecz się działa głównie w łożu i pod klientem rozochoconym, a dla porządnej ladacznicy wstyd, hańba i poważny defekt podobnych emocji w trakcie roboty doznawać. Od smarkul i cnotek je wyzywała. Ale potem jedna z drugą razem z klientem goło na podwórze pierzchali, oboje ciężko przestraszeni, a w miasto wieść poszła, że w „Króliku” coś gorszego od francy i obicia mordy może się gościowi przytrafić. Ktoś puścił plotkę, że to od niejawnej klątwy biskupa, a sekretariat kurii niby nie potwierdza, ale i dementować nie chce. Mamie Dunne dano ponoć do zrozumienia, że głos zabiorą, jak się sytuacja wyjaśni, a do wyjaśnienia poważnej ilości światła potrzeba. W grę wchodzi ponoć setka talarów w świecach woskowych albo srebrze. Nie dziwota, że prawie się Dunne ucieszyła, jak jej jeden klient, z różdżkarstwa się utrzymujący, podpowiedział, że podobne efekty daje działalność nie tylko niebios, ale konkurencji. Albo perwersa w czapce niewidce. I że za mniejsze pieniądze da się może sprawę zbadać, a może i bez pieniędzy, drzwi jeno i okna dobrze zamykając na noc. Bo i po prawdzie częściej się takowe przykrości przytrafiały tam, gdzie każdemu wstęp wolny jest. W krzakach, w drewutni…
– W drewutni? – zdziwił się Debren.
– Nie patrz tak na mnie, niczego się tu nie robi, czego sobie klienci bardzo wyraźnie nie życzą. Jeden czeladnik katowski modę na drewutnię ponoć wprowadził, mocno przy miłowaniu pieńkiem się wspomagając… No, mniejsza o szczegóły. W każdym razie pewna prawidłowość dała się tu zauważyć. Wychodziło na to, że czujność może mocno pomóc. To dlatego Dunne gania mnie jak wachmistrz rekruta, a tyś drzwiami po łbie oberwał. Pomyślałam, że to może ten przypalacz niewidzialny się zakrada. A jak nad ranem Ksemi z wrzaskiem się zerwała, że ją ognista łapa po kpie pomacała, tośmy wspólnie do wniosku doszły, że twoja to sprawka, no i poszłyśmy do stajni.
– To nie ja.
– Nie mówię przecie… Myślisz, że z tą karą boską to może być prawda? Dokąd my idziemy, Debren? Do stajni?
Pchnął drzwi z dziurą po żądnym babskiej krwi bełcie, wdrapał się na zasłaną słomą i sianem wyżkę. Lenda, marszcząc gęste, jaśniejsze od włosów brwi, przyglądała się nieufnie, jak wodzi dłońmi po ścianie. Nie skomentowała obmacywania odłamków strzaskanych tasakiem dachówek. Nerwy puściły jej dopiero, gdy podniósł derkę i wtulił w nią twarz, badając zapach.
– Widzę, że gustujesz w rudych – uśmiechnęła się brzydko. – Uważaj tylko, by ci pchła w nos nie wpadła. Estrenka nie ma w zwyczaju wodą i mydłem ich płoszyć.
– Kto to jest Estrenka? – wytrzymał szydercze spojrzenie.
– Ta złodziejska wywłoka, która tak słodko ci pachnie. Myślałam, że czarodzieje mają lepszy gust. – Zrozumiała Jego milczące pytanie, dokończyła mniej chętnie: – Dorabia tu na boku, żeby się z firmą nie dzielić. Jak się Dunne dowie, to jej nogi z tego tłustego zadka powyrywa, ale póki co… Mnie za czujność płacą, ale za donoszenie już nie. Prawda jest jednak taka, że i mnie pośrednio na tej szmacie okradają ze dwa, trzy razy na tydzień. Musiałeś mieć słodkie sny, Debren.
Nie podjął zaczepki. Odłożył derkę, raz jeszcze przeciągnął dłonią po belkowaniu dachu. Potem zszedł na dół i zaczął, jedną po drugiej, obmacywać deski pustych końskich przegród. Lenda została na stryszku. Pewnie po to, by wymierzyć derce sprawiedliwość za pomocą miecza.
Skrzypnęły drzwi.
– To właśnie ten. – Dunne cofnęła farbowaną na dziwny odcień wrzosu głowę, przepuściła przodem ubranego w czerń mężczyznę. – Debren go wołają.
Czarno odziany przybysz miał pod pięćdziesiątkę, strój l podróżny wymięty, ale buty przyzwoite. Chyba dopiero przed chwilą odrzucił na plecy głęboki kaptur. Stał, wygładzając przerzedzone włosy i wpatrując się chłodno w maguna.
– Koła nie widzę – warknął. – Nie wiecie, że nie godzi się czarów czynić bez znaku świętego na sercu?
– Medalik straciłem razem z resztą dobytku – powiedział wolno Debren. – Jeśli pytani nie kłamali, to powinien być gdzieś w skarbczyku Mamy Dunne. Pytani wspominali o czterech flisakach, którzy przehulali pod „Królikiem” księgi, siodło, różdżkę i parę innych drobiazgów. Moich chyba, bo zestaw nietypowy.
– To nic do rzeczy nie ma. – Mężczyzna cofnął i bez tego cofnięty podbródek naindyczył się. – Grzeszysz, człowieku. Kogo ty mi wpychasz, Dunne? Mało nas Bóg doświadczył?
Obaj czekali na wyjaśnienia. A Dunne bladła coraz wyraźniej. Mimo nowej sukni, bordowej, czyściejszej i jeszcze droższej w czasach świetności, nie wyglądała na właścicielkę dobrze prosperującego zamtuza. Z drugiej strony „Różowy Królik” prosperował coraz gorzej. Debren zadumał się nad tym. Potem zerknął na trzecią od bramy końską przegrodę. I znalazł odpowiedź.
– Darujcie, panie Su… – urwała, blednąc jeszcze bardziej. – Łaski się dopraszam. Mówiliście… nikt tutejszy. On nikomu… Darujcie – głos jej się załamał, zrobił piskliwy.
– Zgrzeszyłaś, Dunne. – Mężczyzna błysnął czarnymi jak węgle oczami. – Żyjesz w brudzie, ty i dziewki twoje. Pana naszego obrażasz. I Pan cię moją ręką ukarze. Do lochu, ale już!
– Ja? – kobieta jęknęła, splotła błagalnie palce. – Dlaczego ja, masz tyle dziewek, młodszych, ładniutkich… Ja już nie…