– Wróżka jestem, nie telepatka. – Coś zaczęło postukiwać, głośno, szybko i rytmicznie. I jak gdyby… mokro. – Skąd niby mam wiedzieć, po co Igon czarodziejów do grodu wabi? Może go przepilec po wczorajszym balu gnębi? Kto wie? Albo co od bab podłapał. Po tych ich balach zaraz mi obroty podskakują. To jak, mogą być bzy?
– No… nie wiem. – Niech to diabli, nie miał pojęcia, o co Neleyka go pyta.
– Dam bzy. Niedrogie, a ładne. To mówicie, mistrzu, że nie paracie się biesiarstwem? – Mokre postukiwanie uparcie akompaniowało jej głosowi. Gdyby nie była wróżką, a jemu nie zależało na czasie, gotów byłby pomyśleć, że to kijanka. Zaś Neleyka zabawia go rozmową nie w trakcie przygotowywania się do seansu, a w trakcie przepierki. – Dziwne u czarokrążcy.
– W bramie też się dziwili – przyznał. – Albo może udawali, cholera ich wie. Tak czy siak, podatek za brak oręża mi wymierzyli. Całe trzy grosze, dudkał ich pies.
– Podatek? – Postukiwanie ustało. – Za bezorężność? O Machrusie słodki… Toż to nic inszego, jeno stan oblężenia!
– Wojna? – Debren drgnął. – Jesteś pewna? Nic nie mówią…
Bose stopy zaklapały szybko o mokre podłoże. Kamienne chyba, bo nie brzmiało to jak bieg po drewnie, a gdy Neleyka wypadła zza kotary, stopy miała za czyste jak na piwniczne klepisko.
Rzuciła Debrenowi bielusieńki pas lnianej tkaniny, odsunęła zydel, usiadła przy stole i sięgnęła do ustawionej pośrodku szkatułki. Wewnątrz tłoczyły się czaszki płazów i gryzoni, jakieś flakony, miseczki runiczne, świece mrugalnice, karty różnego rodzaju i temu podobne akcesoria używane do wróżenia. Neleyka zignorowała je. Chwyciła trzy niepozorne sześcioboczne kości, przymknęła oko, odczekała chwilę i potrząsnąwszy kośćmi w dłoniach, rzuciła je na stół.
Wypadła czwórka, trójka i dwójka. Debren odnotował, że na spoconej twarzy kobiety odmalowała się ulga.
– Słaby minus – posłała mu nieśmiały uśmiech. – Nie widzi mi się, by o wojnę szło. Nawet mała doły daje, a tu balans…
– Aha. – Nic nie zrozumiał. – I dobrze. W moim fachu wojna szkodzi. Klienci całe srebro na knechtów przepuszczają, a nieszczęścia wokół tyle, że się nikt na drobiazgi nie ogląda. Czyli, rzec można, jeden kłopot z głowy. Teraz jeno ów kontrakt złapać… – zawiesił głos, popatrzył jej w oko, znacząco, ale i nie bez skrępowania. Nauczył się sporo o Sovro, lecz nadal nie potrafił załatwiać takich spraw, nie odczuwając lekkiego upokorzenia. – Nie chcę was poganiać, ale…
Zerknęła na klepsydrę. I naraz się uśmiechnęła.
– Alem głupia… Już wam chciałam z rachunku spuszczać – wskazała na pas płótna, które Debren odłożył na stół. – Całkiem zapomniałam, że w stanie oblężenia bramy na zamek zamykają bez oglądania się na porę dnia. Czyli – podsumowała – i tak byście nie weszli. Więc nie muszę upustu dawać.
Debren dopiero teraz przyjrzał się białemu, lnianemu pasowi. Materiał był mocno wytarty tu i ówdzie, ale…
– To onuca? – posłał niepewne spojrzenie Neleyce. – Moje się nie nadawały?
– Ta jest wasza – wzruszyła ramionami, też jakby zdziwiona, ale głównie zaniepokojona. – Tylko nie mówcie, że nie. I że dziury porobiłam. Czarodziejowi, choćby wędrownemu, nie uchodzi samotnych niewiast na drobne sumy naciągać.
Debren powtórzył sobie w myślach, że Sovro jest inne. Nie był zresztą pewien, na czym polega oszustwo. W jego onucach, gdyby nie sklejał ich brud, też byłoby sporo dziur.
– Nie przedłużajmy – mruknął chłodniejszym tonem. – Ile chcecie za zaświadczenie o pomyślnej wróżbie? Nie musi być entuzjastyczna. Wystarczy, by była pozytywna.
– Mam wam powróżyć? – uniosła prawą brew i nie przesłonięty opaską kawałek lewej. – Po to przyszliście?
– A niby po co? – Odczepił sakiewkę od pasa, ułożył przed sobą. – To ile? Włączając nowe onuce?
– Mam wam dać pergamin? – Zmarszczyła brwi.
– Starczy papier. Albo i kora brzozowa. Skoro księciu wypada na brzeziniaku się ogłaszać… O treść idzie.
Sięgnęła z wahaniem po kości. Debren wzruszył ramionami wstał, przyniósł na stół dostrzeżoną na kufrze tackę z przyborami do pisania. Zestaw zawierał kubek z piórami, kałamarz i zeszytnicę oprawioną w deszczułki. Odkręcił flakonik z inkaustem, włożył gęsie pióro w kobiecą dłoń.
Drzwi z podwórza otworzyły się nagle i do izby wkroczyło trzech mężczyzn w średnim wieku, średniego wzrostu i urody lokującej się znacznie poniżej średniej. Wszyscy byli w burych skórzanych kubrakach i w butach. Latem buty, nawet tu, w stołecznym grodzie, nosił może co drugi z przechodniów. Jeśli przejeżdżali ostatnio przez bramę, nie kosztowało ich to raczej dziewięciu groszy: broni mieli pod dostatkiem.
– Ha, widzę, żeśmy dobrze trafili! – wyszczerzył ocalałą połowę uzębienia ten z przodu, najniższy i najstarszy. – Na piśmie się umawiacie? Znaczy, poważne zlecenie? Można przez ramię zerknąć, Neleyo Neleyewna?
Nie czekając na zgodę, stanął za wróżką, oparł dłonie na jej ramionach. Palce, mało dokładnie oblizane, pokrywał mu tu i ówdzie tłuszcz; z krótkiej brody raz po raz spadały okruchy chleba. Najwyraźniej oderwano go od stołu.
– Niepiśmienny jesteś, Juriff – rzuciła przez zęby gospodyni. Nie zabrzmiało to przyjaźnie, ale Debren odnotował, że nie próbowała strząsnąć z siebie brudnych łap.
– Oj, taka uczona, a taka roztargniona… Toć tłumaczyłem: nie niepiśmienny, a ćwierć piśmienny. Bo runy liczeniowe akurat znam. A te z grubsza czwartą część abecadła stanowią. Po prawdzie najważniejszą, to i rzec można, żem prawie półpiśmienny. No, to ileś zarobiła? Klient, widzę, w rajtuzach, z gwiazdą, konno… Bogaty, znaczy. I hojny pewnikiem. – Jego małe, bure jak kaftan oczka poszukały oczu Debrena. – Ja się na ludziach znam. Widać po tobie, Lelończyku, żeś człek dobry i rozsądny. Pewnie nie pożałujesz grosza ubogiej wróżce?
Debren zerknął na towarzyszy szczerbatego. Stali bliżej z dłońmi niby to na klamrach, a naprawdę przy rękojeściach długich noży. Ten z lewej miał też za pasem spory toporek i procę, ten z prawej czekan i trzy krótkie noże, służące do miotania, ale poorane bliznami ponure oblicza podpowiadały magunowi, że w razie czego przybysze zachowają się jak na weteranów karczemnych bojów przystało i nie popełnią błędu sięgania po mniej poręczną broń. Długi nóż jest bezkonkurencyjny, gdy prowadzone przy stole negocjacje nagle przechodzą w stan wojny.
– Dobroć – mruknął – zwykle koliduje z rozsądkiem.
– Palnąć go? – zapytał ten z czekanem, – Uczenie jakoś gada, może faktycznie czarodziej jaki? I gwiazdę nosi.
– Milcz, Lobka – szczerbaty uśmiechnął się szerzej. – Nie widzisz, co to za gwiazda? Jak dobrze potrzeć, wylezie niebieskie szmelcowanie. Demobil, po armii starego reżimu, oby się w piekle smażył. Przez Starogród tu jechałeś, Lelończyku? He, he, nie mów: sam widzę. Palczak Gorbucha medalion czarodzieja ci sprzedał. Wmówiwszy, że bez tego w Sovro ani rusz: jak nie obrabują, to za bezlicencyjne używanie magii do lochu poślą. Albo i za szpiegostwo. Bo to konny, bez wozu, a się po kraju włóczy. Niby po co? Ano, widać, szpieg.
– Prawo nie wymaga…? – Debren odruchowo sięgnął do piersi. – A łajdak! Na głowę matki się klął! I dzieci tuzin!
– Palczak dzieci nie ma – poinformował go ten z procą i toporem. – Wyskopili go, bo mniszkę zgwałcił. A znowu swoją starą, matulę znaczy, siekierką rozszczepił. Pysk darła, że drew nie narąbał, a on miał przepilca, łeb mu pękał, no to nie zdzierżył i ją w zastępstwie owych drew…
– Zawrzyj pysk, Musza – warknął najstarszy. – Z interesem przyszlim, a nie o znajomkach plotki czynić. Neleya Neleyewna pracować musi, czas to srebro. Widzę – schylił się po sakiewkę Debrena – że z góry płacisz. Chwali ci się. Od razu widać, żeś człek kulturalny, ze Wschodu. – Wysypał monety na dłoń. – Co tu mamy? Sześć srebrników jeno? I miedź? – Westchnął. – Marnie, Lelończyku. Jakby cię z tym zbóje zdybali, tobyś za sprawianie zawodu w łeb pałą wziął, Gwiazda czarodzieja na piersi, a przy pasie? Nawet nie trzy gruble. – Odliczył kilka miedziaków, dorzucił dwa srebrne grosze. Resztę wsypał do sakiewki i odłożył na stół. – Twoje szczęście, że my nie zbóje. Że porządnych ludzi bronimy.