– To nie moja gwiazda – zaprotestowała, podbiegając do łóżka i sięgając po stojące tam drewniaki. Wepchnęła stopę w pierwszy i znów skrzywiła się z bólu. Stopa wyskoczyła z powrotem, a z przechylonego chodaka wytoczyła się kostka uciekinierka. Debren przydeptał ją odruchowo.
– Zupak jestem, nie byle skryba – upomniał Neleykę czarny. – Nie łżyjcie mi, dobra wróżko.
– Zła jestem – stęknęła, rozcierając palce u nogi. – Znaczy, jako wróżka. Bo tak w ogóle, prywatnie, to się sąsiedzi na mnie nie skarżą. I nie obmawiają. Więc i wy mnie nie pomawiajcie o cielesne uciechy z klientami, panie…
– Putih, Wyczesław Wyczesławowicz. Zupak jego wysokości księcia buforowego Igona Gusianieckiego, pana na Zarzeczu, Łamiejkach, Skoropasze… no, i tak dalej. Nie twoja gwiazda, powiadasz? To czyja?
– Moja – Debren skłonił się lekko. – Debren z Dumayki jestem, w Lelonii. Magun.
– Magum? – Putih uniósł brwi. – Znaczy… Gumą handlujesz?
– Magun z runą „n” na końcu. Słowo jest ze staromowy zapożyczone. Różnie je tłumaczą, już to „mag uniwersytecki”, już to „mag uczon naukowo”, zaś niektórzy etymolodzy upierają się, że to zniekształcony zulijski „mo-gun”, czyli obdarzony potencją…
– Żeś obdarzony potencją – wyszczerzył zęby zupak Putih – to właśnie po łożu widzę. I wróżce, półprzytomnej jakby.
– Potencją magiczną – dokończył chłodno Debren. – Zdolnością czerpania mocy. Dodatnim i wysokim Współczynnikiem Zaczerpnięcia, krótko mówiąc.
– Chcesz rzec, żeś jest czarodziejem? – zdziwił się Putih. – To czemu boso łazisz? Tak marnie czarujesz?
– Mistrz Debren – wyjaśniła Neleyka – na zamek się wybierał. Obwieszczenie księcia czytał i chciał o robotę wypytać. A że z Igona istny pies, na zapachy czuły, to się tu wprzódy do mnie pofatygował, by onuce przeprać.
O wróżbie i zaświadczeniu nie wspomniała. Debren uznał początkowo, że z przejęcia, ale nacisk jej drewniaka na jego bosą stopę dość szybko uzmysłowił mu, że jednak nie.
– Jeszcze jeden? – skrzywił się Putih. – No, możecie sobie chyba darować, panie magun. Nie powiem, Igon dyskryminator seksualny nie jest i gładkiego otroka też uwagą zaszczyci… ale wyście już za starzy. A przede wszystkim spóźnieni. Bo wygląda na to… – zawahał się, po czym machnął ręką. – A, co tam… Jak czarokrążca, to i tak się dowiecie, do przetargu stając. Właśnie w tej sprawie przyszedłem. – Sięgnął do pasa, zaczął się szarpać z zatyczką tuby. – Stan oblężenia mamy, więc czuj się powołany, Debren. I pogoń swoją… hmm… konfraterkę. Czas to srebro. Nie możemy czekać do zmroku, aż się przebierze z tych łachów w coś stosownego.
Debren jedynie zassał z cicha powietrze. Drewniak był porządny, dębowy, a Neleyka zła. Nie bolałoby tak bardzo, gdyby rozdeptywała mu drugą stopę. Ale pod tą rozdeptywaną miał akurat kostkę.
– Jak się wam suknia nie widzi – warknęła wróżka – to się idźcie przespać i po pierwszych kurach wróćcie. Bo słaba w igle jestem i szybciej drugiej nie uszyję. A tak w ogóle, to może byście powiedzieli, w czym rzecz.
Zatyczka wreszcie puściła i zupak książęcy Putih wyjął z tuby biały damski pantofel, płócienny górą i na podwyższonym obcasie.
– To kapeć – wyjaśnił. – Wy macie znaleźć resztę.
– Czyli… drugi kapeć? Lewy? – upewnił się Debren.
– Zgłupieliście, mistrzu? Nogę. No i jej właścicielkę.
Pracownia alchemika Vorysa przypominała Debrenowi nowoczesną kuźnię, którą widział w Starohucku. Różnica polegała na tym, że zamiast zwałów drewna ziemnego, zwanego przez fachowców węglem, kamienną szopę zalegały sterty błota, tłucznia i chyba suszonego łajna jakichś egzotycznych kopytnych, a gospodarz, siwobrody żwawy staruszek w skórzanym fartuchu, był trochę brudniejszy od lelońskich kowali. Na szczęście w kącie budynku, za hałdami drewna opałowego i półproduktów, Vorys miał także laboratorium z prawdziwego zdarzenia: z piecykiem-żarnikiem, retortami, słojami, odczynnikami, wagami, dedykowanymi różdżkami i innym, niekiedy bardzo nowoczesnym sprzętem.
– Książę nie pożałował grubli – oświadczył z dumą Putih. Usiadł przy zasłanym pergaminami stole, ustawił pośrodku wyjęty z tuby pantofelek i pokazał obecnym, by zajęli miejsca na ławach. – No, więcej nas nie będzie. W całym grodzie was troje jeno wie, za który koniec różdżkę dzierżyć. Zaczynamy tedy. Mistrzu Vorysie, w tym antałku to piwo? Pięknie. Kopnij się po tamto szklane, panienko. Suszy mnie, cholera.
– Wróżka jestem – mruknęła Neleyka, ale wstała i przyniosła jakąś pustą kolbę. – Mogliście służkę zabrać z zamku.
– Nie mogłem, bo sprawa jest ściśle sekretna. – Łyknął piwa, skrzywił się. – Uuuch, cienkusz. No, nic. Służba. Znaczy się, zlecenie znacie. Książę kryptonim sprawie nadał, ku większej tajności. By kto postronny, podsłuchawszy, nic nie skojarzył. Zaraz, jak to szło…? Aha: Kapciuszek. – Podrapał się po głowie. – Hmm, po prawdzie to o skojarzenie nie aż tak trudno… No, ale rozkaz to rozkaz. Nie mnie podważać.
– A nie Kopciuszek przypadkiem? – upewnił się Debren.
– Znaczy, aluzja do Vorysa? – zastanowił się Putih. – No, może być i tak. Smrody nam tu takie czasami puszcza… Bez urazy, mistrzu: o kominie mówię.
– A ja o bajce – wyjaśnił nieco zmieszany Debren. – Jak mały byłem, to mi matka opowiadała taką… O ubożuchnej służce, co raz w przebraniu od dobrej wróżki na bal poszła. Ale o północy miała szaty zdać, więc chociaż się w niej królewicz z miejsca zakochał, to uciekła, ciżemkę gubiąc.
– I jej wróżka dupę sprała? – zainteresował się zupak.
– Dobre wróżki – uśmiechnęła się kwaśno Neleyka – nie muszą dorabiać wypożyczaniem sukien. Durna ta twoja bajka, Debren, i nieżyciowa. Niby że jak: o północy, jak się bal dopiero rozkręcił i na radości pora, to panienka, ot tak, wychodzi? Akurat ją puszczą. Nażarta się, natańczyła, a jak do wywdzięczania się przyszło, to myk do domu?
– Przyszliście bajki recenzować? – skrzywił się Vorys.
– Racja. – Putih odstawił pustą kolbę. – Trza formalności dopełnić. Z upoważnienia księcia ogłaszam przetarg na usługę magiczną. Jawny. Czy ktoś z obecnych czuje się na siłach sam i bez pozostałych odnaleźć osobę, która, z balu umykając, ów kapeć zgubiła? Vorys? – Starzec pokręcił głową, wstał i poszedł dorzucić do pieca-żarnika, z którego mocno jechało paloną siarką. – Neleyka? Też nie? A tak, ty jesteś zła wróżka i balowniczki potępiasz. – Wzruszyła ramionami, ale bez komentowania. – No to masz okazję, Debren. Na gotówkę dużą nie licz, bo cudzoziemców u nas tak opodatkować potrafią, że z własnego dopłacają. Ale chłop jesteś, w sile wieku, potencję masz, jak widzieliśmy… Nic, jeno cię Olldą nagrodzić. Siostrą Igona znaczy.
– I polową księstwa? – zdumiał się Debren. – O, diabli nadali… A myślałem, że to już tylko w bajkach…
– Dobrześ myślał. Pannę weźmiesz i posag, to wszystko. Na twoim miejscu bym nosem nie kręcił. Ollda ładniutka jest, na chłopów z potencją wielce łasa, a od owej łasości to i posag podwoiła prezentami, choć jej jeno dwadzieścia sześć wiosen.
– Dwadzieścia sześć? Niewiasty, statystycznie, trzydziestu pięciu dożywają. Starawa trochę panna.
– Mam trzydzieści – wtrąciła się Neleyka. – Jedną nogą w grobie jestem, więc może przyspieszcie, bo wam tu zemrę,
– Wybacz. Nie, panie Putih. Nie biorę kontraktu.