– Aha. No to w imieniu księcia powołuję komisję specjalną w składzie tu obecnych. Od siebie, prywatnie, to wam rzeknę, że niegłupio robicie. Komisjom łbów nie tną w razie czego.
– To aż takie ważne? – Debren podniósł pantofel, zaczął obracać w dłoniach. – Wolno spytać, dlaczego?
– Wolno. Książę… – Putih zerknął w kartkę. – Aha: „Doznał czasowego porażenia, nie zagrażającego jednak sprawowaniu urzędu”. – Odetchnął, zwinął papier. – Po ludzku mówiąc, za żywot się chwycił, tak dołem więcej i wyleciał ze stołowej, koniuszego i jedną dworkę w biegu obalając. Ochrona się od razu rzuciła, parę osób poturbowała, ktoś się na glewię nadział, spowiednika w palenisko pchnięto… Zamtuz, krótko mówiąc. No i sprawczyni, o ile to była baba, w zamieszaniu dała nogę. A wy tę nogę macie znaleźć.
– Czemu? – zapytał magun nieco chłodniejszym tonem. – Bo na księcia zamachu dokonano i książę dyszy chęcią zemsty?
– Nie, Debren. Bo mu baba od tej nogi, jeśli to baba była, cudnie zapachniała i biedny Igon dyszy chęcią zaciągnięcia jej pod pierzynę. Albo jego.
Dość długo panowało milczenie. Vorys krzątał się przy piecu, mamrotał do obłożonej drewnem rury jakieś odczytywane z księgi zaklęcia. Debren wstał od stołu.
– Jeden pacierz – rzucił w stronę Putiha, – Neleyko, mogę cię prosić na stronę?
Wyszli przed szopę, na boczny dziedziniec starszej części zamku. Było już ciemnawo, zza okien dobiegał stukot łyżek.
– Nie dokończyłaś wróżby – mruknął, nie patrząc na stojącą obok kobietę. Dziwne, ale dopiero tu, na zamku, zauważył, jaka jest nieduża. Sięgała mu raptem do ramienia.
– Wiem. – Chyba się uśmiechnęła. – Bolało? Wybacz.
– Dlaczego to zrobiłaś?
– Wierzysz w przeznaczenie, Debren? – Nie dała mu odpowiedzieć. – Ja tak. Ale myślę, że można je oszukać. A przynajmniej się łudzę. Więc jak zobaczyłam dwie jedynki… Nie jestem dobrą wróżką, ale jako zła jestem naprawdę niezła. Co wyrzucę, to się prawie zawsze sprawdza. O stopniu nieszczęścia mówię, nie konkretach.
– Wypadły dwie jedynki? – upewnił się. – I dlatego omal nie zmiażdżyłaś mi stopy? – Uśmiechnął się. – A myślałem, że mnie nie lubisz. Ten Juriff…
– Ci Juriffowie. To bracia. Z tych, co im weszli w drogę, paru przeżyło, choć głównie jako inwalidzi. Ale trzy jedynki, gdy ja rzucam… Przeraziłam się. Nawet dwójka marnie by wróżyła. Najbardziej fortunny klient, któremu taki rzut zafundowałam, wychodząc ode mnie obrabowany został, trzy palce stracił przy zdejmowaniu sygnetów, no i obie nogi mu połamano, bo pyskował, że po drabów pobiegnie. Do dziś na szczudłach jeno kuśtyka. Bo mu jedną z nóg medycy odjęli.
– Mnie chyba nie odejmą – uśmiechnął się. – Choć mało brakowało. Twarde masz drewniaki. – Spoważniał. – Słuchaj, Neleyka, chcę wiedzieć, na czym stoję. Bo mi się ta robota nie uśmiecha. Jak znam życie, to panny uciekają z balu w takiej panice z jednego głównie powodu. Cnotę ratując. A czasem i życie.
– Mam ci wywróżyć, czym odmowę przypłacisz? – domyśliła się. – Wybacz, Debren, ale nic z tego. Nie zabrałam kości. Gdyby Putih zauważył, żem rzucała, zapytałby, a ty byś z rozpędu prawdę powiedział. To ważna sprawa, słyszałeś. Mógłby zażądać, byś odsunął nogę i pokazał, co wypadło. A wtedy już nie byłoby odwrotu. Szóstka mogła wszystko anulować, ot, co najwyżej posag Olldy okazałby się nie taki znowu podwojony. Ale już od piątki w dół…
– Dzięki. Bez kości, jak rozumiem…?
– Praczką jestem, niczym więcej. Przykro mi, ale w niczym wam nie pomogę. Z czarów znam jeno rzucanie kośćmi, no i parę zaklęć przydatnych przy praniu. Na usuwanie plam, szybkie suszenie… Ot, drobiazgi. Inna rzecz, że z nich głównie żyję.
– Nie z wróżenia?
– Ja nie umiem dobrze wróżyć. Mówiłam: zła wróżka jestem. Albo jakieś nieszczęście ludziom przepowiadam, albo nic. To i nie dziwota, że czasem nawet skopejki nie zapłacą.
Słyszał o takich przypadkach. Wąska specjalizacja, blokada większości pasm przy jednoczesnej wrażliwości na ściśle wybrane impulsy. Wybrane przez los. Niekiedy złośliwy.
Wrócili do pracowni. Debren poprosił Neleykę, by zajęła się spisywaniem ustaleń, a sam zaczął omawiać z Vorysem plan analiz. Starał się nie myśleć, czemu posłużą. Jakoś wiązał koniec z końcem, od małego chadzał w butach, skórę stóp miał dość delikatną. Nie aż tak, by wyczuwać nią wytłoczenia na ściance kostki do gry. Ale był tylko człowiekiem; wiedział, czym jest strach i nie mógł uwolnić się od przeświadczenia, że tam, pod miażdżoną drewniakiem stopą, nie było szóstki.
– Obudźcie się, panie zupak. Od razu widać, żeście były wojskowy. Tak na trzeźwo, przy stole zasnąć…
– A, Debren. Od gumy. – Putih rozejrzał się trochę nieprzytomnie, ziewnął. Spojrzał na klepsydrę wodną. – O, już północ? No to faktycznie przysnąłem. Skąd wiesz, żem służył?
– No przecież… Skoro zupakiem się mienicie…
– Ha, widzę że w Lelonii dobre obyczaje panują. Znaczy się, u was na zupaków cywilbandy nie biorą? Słusznie. Ale tu i cywil się załapie. Miecza z pochwy taki bez kleszczy nie wyjmie, a tytuł mu dają. Eh, to nasze Sovro.
– Tytuł? To… zupak znaczy…?
– Nie wiesz? Z upoważnienia panującego aktualnie księcia. Znaczy się, zaufana osoba. Do takich właśnie jak ta, delikatnych robót. No, ale jak tam robota? – Rozejrzał się po zadymionej, pochlapanej odczynnikami pracowni. – Smrodu, widzę, narobiliście za dziesięciu. Chyba że to Vorys znów się do rudy dobrał i złoto produkuje.
– Obrażacie mnie, panie zupaku – oświadczył starzec. – Z całych sił harowałem. Kamień filozoficzny czternaście wieków czekał odkrywcy, to i jeszcze jeden dzionek poczeka. A złoto nie zając, z rudy nie umknie. – Postawił przed Putihem dużą tacę z rzędem szklanych flakonów. – Oto rezultaty naszego z Debrenem wysiłku. Przyznam, że sam połowy bym nie osiągnął.
– Woda? – zupak uniósł brwi. – Co mi tu…?
– Zawiesiny wodne – wyjaśnił z dumą Vorys. – Pobraliśmy z kapcia próbki materii obcych, znaczy się w stosunku do kapcia właściwego. Debren je poseparował, ja hodowle szybkie założyłem, no i proszę! Gotowe. Już wiemy, co w kapciu było.
– Noga? – zapytał niepewnie Putih.
– Noga też – Debren zajrzał wróżce przez ramię, do gęsto zapisanej zeszytnicy. – Rozmiar stopy: jak w pysk damska stopa. To nie za dobrze rokuje. Jakby tak trójka, czwórka… O szóstce już nie marzę, bo by dziewka w czółnach przyszła, nie w bucikach. Ale stopę damską tak ustanowiono, że pośród wszystkich rozmiarów najbardziej typowy obrano. Czyli najmniej połowa bab takowe nogi miała. Dobrze chociaż, że norma stara jest, jeszcze wczesnowieczna, a my w średniowieczu żyjemy. Ludzie więksi teraz rosną, bo dobrobyt wzrósł, to i bab z rozmiarem ciżmy damska stopa już niewiele. Ale jeśli to młódka była, co rosnąć nie skończyła, to znów jesteśmy w lesie. Aha, i słomy źdźbło znaleźliśmy. Co by sugerowało, że but nie musiał być dopasowany.
– Co wy mi tu pieprzycie, mistrzu? – otrząsnął się z lekkiego osłupienia Putih. – Toć bez czarowania widzę, jaki to but! Z przodu półotwarty, z tyłu już całkiem… A ten obcas? Słomę pchać do sprośnego kapcia? Chyba by durna musiała być!
– Sprośnego?
– Mamy tu kram ze sprośnościami – wyjaśniła Neleyka. – W Dajkowym Zaułku, Wyklęty, ale legalnie działający. Za osobistym zezwoleniem księcia. Znanego rozpustnika. Takowe pantofle tam sprzedają. Co i nie dziwi, bo ich zastosowanie jest mocno ograniczone. Widzisz, jakie delikatne? – podała bucik Debrenowi. – A obcas jaki wysoki! Nogę ma lepiej ustawiać, by się chłopu zgrabniejszą widziała. Cholernie to niewygodne, ale ponoć działa. A w jakich okolicznościach gołą niewieścią nogę chłop ogląda, chyba nie muszę mówić.