Dźwignął się od stołu.
– No, pójdę, raport z ustaleń złożę. A wy złapcie parę klepsydr snu, bo chyba nic więcej po ćmie nie zwojujemy. Czy może ma kto jaki pomysł?
Trzy głowy pokręciły się zgodnym ruchem.
– Takem myślał. Ale nogę mając, do kapcia ją dopasujesz? Co, Debren? Dasz radę?
Magun przytaknął.
– No to dobrej nocy. Urząd Ochrony Tronu wyselekcjonuje dyskretnie te spośród zaproszonych wczoraj, które pod opis podpadają. Ale to rano.
Noc była jasna, księżycowa, ale bruk uliczny podły. Tuż za zamkową bramą Neleyka potknęła się, i to tak, że jedynie chwyt za łokieć ocalił ją przed lądowaniem nosem w kupce łajna. Raz uchwyconego łokcia Debren już z ręki nie wypuścił. Ułożył ramię wróżki w zgięciu swego, jak rycerz ramię damy. Nie zaprotestowała, choć dalej szła ciut sztywna. Szli wolno, chyba nie tylko ze względu na podły bruk.
– Bolą cię nogi – powiedział w którymś momencie. Nie pytał. Pewnie dlatego nie próbowała przeczyć.
– To od tego mieszkania na Przytopku – mruknęła parę kroków dalej. – Pirrend wylewa, progi wysokie. A jam mała. Nie zawsze nogę dostatecznie uniosę. Chociaż teraz już lepiej. Od tego balowego szaleństwa Igona moda na czystość nam nastała i na podłogę zarobiłam. Ładna, prawda?
– Śliczna. – Pozwolił jej się nacieszyć pochwałą. – Nie musisz mi kłamać, Neleyko. Magun jest jak medyk: co od klienta usłyszy, to jak kamień w studnię. No i nie zagoszczę tu długo. – Rzuciła mu uważne, trochę zmieszane, a trochę ostrzegawcze spojrzenie. – Nie patrz tak. Podłoga ładna, ale na belkową nie zarobiłaś. To deski. Cienkie. pod spodem sitowie pewnie albo słoma, więc w porównaniu z podmokłym klepiskiem rozkosz dla stóp. Ale na wysokie progi żadna pomoc. Co nie ma znaczenia, bo nie od progów cię nogi bolą.
– Nie wiem – powiedziała wolno – o czym mówisz.
– Pralnia w piwnicy. Mokro, kamienna posadzka. A ty tam boso pracujesz. Widziałem – powstrzymał jej protest. – A i zdarzało mi się różnym w wilgoci pracującym porad udzielać.
– Nisko mierzysz. – Nie był pewien, co miała na myśli.
– Biednym też ktoś musi pomóc. Słuchaj… Wiem, że się wymądrzam, że nieżyciowo radzę… Ale powinnaś rzucić pranie. To mi wygląda na początek reumatyzmu. A reumatyzm dla wróżki kości rzucającej to jak ślepota dla łuczni… Oj – zreflektował się. – Wybacz. Nie myślałem…
Przeszli kawałek, nim odważył się odezwać ponownie:
– Układ palców o wyniku rzutu decyduje. Nie układasz ich świadomie, to talent wróżki ci je układa, ale jeśli coś z dłonią będzie nie tak… W twoim fachu dłonie są równie ważne jak u muzykanta. Albo chirurga.
– Albo rzezimieszka – zakpiła. – Daj spokój, Debren. Nie jestem klientką i nie będę, bo mnie na ciebie nie stać. Widziałam, jak czarujesz. I już wiem, czemuś Juriffów w trzy świnki nie pozamieniał. Taki jak ty dla paru srebrników nie będzie ryzykował, bo je szybciej zarobi, niż ty na tych łajdaków stracisz. Ta asygnacja, co to jej twój koń nie honoruje, pewnie na taką sumę, że by mi drugie oko od zerknięcia zbielało. Więc nie zniżaj się, nie szukaj we mnie klientki. Widziałeś: jedną sukienkę mam, a do zamku w drewniakach musiałam. Nędza, mówiąc wprost. Głodna ostatnio nie chodzę, to wszystko. Aha, no i podłoga.
– Jesteś moją konfraterką – uśmiechnął się. Nie odsunęła się, nadal czuł jej ciepło przy boku. – Zniżkę daję.
– Umiesz wyciągnąć te bóle ze stawów?
Westchnął.
– No właśnie. Wiem, że to nieuleczalne.
– Ale zatrzymywalne. I do załagodzenia. Trzeba dobrze się odżywiać, nie nadwerężać się, w suchym i ciepłym mieszkać…
– Czyli robić wszystko, na co mnie nie stać. Jak kijanką parę dni nie pomacham, to z interesu wylecę i zdechnę z głodu. Nie przesadzam – uprzedziła jego protest. – Igonowe fanaberie już konkurencji do grodu napędziły. Z kapitałem. Nowocześnie piorą, ponoć nawet kija-samobija mają, co grubą materię tłucze. A mydła aż z Marimalu. pachnące że strach. Widziałeś moje łóżko? Wiem, widziałeś. I wiem, co żeś sobie pomyślał. Ale to od gorączki, nie miłowania. Leżeć powinnam, bom się zaziębiła, ale jak tu się porządnie podleczyć, gdy za pranie onuc pół skopejki płacą? A i jeszcze niejeden wykłóca się, że uszkodzone, upustu żąda. Łatwo powiedzieć: rzuć pranie. A z czego żyć będę? Z wróżb? Za złe źle płacą. A jeszcze i renomę sobie psuć trzeba. Bo co: mam powiedzieć choremu, by mnie, a nie medykowi płacił, bo już po nim? Albo zrozpaczonej matce, że nie musi grubla ostatniego leśniczym oddawać, bo synkowie, co po grzyby w las poszli, już nie powrócą? Powinnam, wiem. Ale nie umiem. No to kręcę, w bawełnę owijam, a efekt taki, że klient, resztki nadziei się łapiąc, resztki gotówki na ratowanie chowa.
– Zła wróżka – mruknął. – Nisko szyld wieszasz, a przed szyldem stał ten pochlastany, Lobka. Tom i nie był pewien, myślałem, żem coś z bukwami pomieszał. U nas runy jeno. Ale tak tam napisane? Że zła?
Przytaknęła.
– Neleyka, jesteś najlepszą wróżką, jaką znam. Serce masz jak ze szczerego…
– Ze względów podatkowych – weszła mu w słowo. – Niżej wieszane szyldy mniej kosztują. Pewnieś dlatego pralnicze usługi przegapił. Całkiem w dole są i przy powodzi Pirrend ciut bukwy rozmazał. – Błysnęła zębami. – Aleś miał głupią minę, gdym onuc zażądała. Myślałeś, że to do wróżenia? Hę?
Nie mógł się nie pośmiać wraz z nią. Choć w środku bolało. Dawno nie spotkał takiej kobiety. Może nawet nigdy. A wyraźnie czuł, że nic z tego nie będzie. Podpowiadał mu to i rozsądek, ale z rozsądkiem miał szansę się zmierzyć. Z przeczuciem – już nie.
– Jak to się stało, że wzięłaś się za wróżenie?
– Mama wróżyła. Miała talent, nie to, co ja. Ale się bez głowy puściła. Nie patrz tak – wzruszyła ramionami. – Baba, co z magii żyje, nigdy męża nie znajdzie. Musi zgrzeszyć, gdy chce… Kto by wziął za żonę wiedźmę? Wiedźmin chyba, bo odważny, a w razie czego… A że normalne jesteśmy, to i jakoś sobie musimy radzić. Tyle że mądre mądrze kochanków dobierają, a mama się, głupia, zakochała i geny mi spaskudziła. Nie myśl, że jej nie miłuję. Miłuję, choć zmarła. Ale to mnie nie zaślepia na fakty. Z czarodziejem pod pierzynę powinna wskoczyć. Któren by zadbał, by dzieciątku talentu nie popsuła, a jeszcze i poprawiła ojcowym.
– Dawno zmarła?
– Zaraz po tym, jak oko straciłam. Dwadzieścia lat będzie, bom akurat dziesiąte urodziny świętowała. Nową sukienkę mi sprezentowała, choć już krucho ze srebrem było, bo ją kamienie męczyły.
– Kamienie?
– W nerkach. Okrutny ból, krwią sikała… No i mnie w tej nowej sukience jeden gówniarz zobaczył. Zaczął kamykami ciskać. Raz, drugi… Obok, nie powiem. Ale jakem się odwróciła, by mu rzec, co o takowym gówniarstwie myślę, to mnie w samą źrenicę…
Noc była chłodna, ale chyba nie dlatego przeszedł ją dreszcz.
– Razem żeśmy tak leżały. Mnie oko gniło, jej coś w środku. Że nie zmarłam razem z nią, to dziw. Bo na medyków już nie miałyśmy. Jak to oko zobaczyła, to pognała i za resztę srebra jurystę najęła. Tyle że ojciec gówniarza droższego najął. I mamie udowodnili, że oko nie od kamienia straciłam, a od zarodników mchowych.
– Od czego? – zdziwił się Debren.
– Czarokrążca mamę leczył, z rok wcześniej. Bardzo dobry ponoć, a przynajmniej drogi. Zarodniki mchowe stosował…
– Aha, wiem. Że niby mech skały rozkłada, to i kamienie nerkowe… No, owszem, czasem to pomaga. I pewnie rozsiewał…
– Widzę, że się znasz. Owszem. Przed domem. Chorobę z mamy wyciągały i z wiatrem miały ponieść. No i mi trochę oko zaprószył. Czerwone było, nic wielkiego. Sąsiedzi się śmiali, żartowali… A po roku któryś juryście doniósł, no i proces przegrałyśmy. I tak – westchnęła – resztki urody straciłam. I w cnocie za pięć lat pomrę, jeśli statystykom ufać.