Выбрать главу

Tym razem to ona uratowała Debrena przed poślizgnięciem się na końskim nawozie. Ale jej wyznanie i tak go z lekka ogłuszyło. Nie wiedział, co powiedzieć. I powiedział coś głupiego.

– Sąd miał rację. Jak kamień poszedł za mchem… Ależ to durny partacz. Przy dzieciach, na wietrze takowe ryzykanckie terapie… Jego powinna twa matka skarżyć.

Następne szarpnięcie. Tym razem nie stopy o dziurę w bruku: to stająca nagle Neleyka zatrzymała go jak łańcuch psa.

– Coś… powiedział? – wykrztusiła. Debren w jednej chwili pojął rozmiar katastrofy. W jej twarzy było tyle oszołomienia, przerażenia i niewiary, że prawdopodobnie nie dostrzegłby u niej więcej, gdyby ją teraz zgwałcił i na pożegnanie wydłubał jej jedyne oko. Zrobił coś strasznego Nie wiedział, co. Ale że zrobił, wiedział na pewno.

– Neleyka… Ja… ja nie chciałem…

– Coś powiedział? – wymamrotała odrętwiałymi ustami, które nawet w mroku straszyły bladością. – Że to… że on… Że tak musiało być? Że czar? Nie chłopiec? Czar?

– Nie wiem – zająknął się. – Ten medyk… może nawet nie umiał czarować, a bez zaklęć takie sypanie zarodnikami… Boże, dziewczyno… Nie patrz tak. Nie miałem pojęcia…

W jedynym oku wróżki błysnęła łza. Potem druga, a kiedy z łez zaczęła się robić prawdziwa powódź, Neleyka odwróciła się nagle, złapała w dłonie swe drewniaki i zniknęła w pobliskim zaułku z szybkością, która z góry przekreślała nadzieję na udany pościg.

Nie gonił jej. Potrzebował całego pacierza, by w ogóle ruszyć z miejsca. Zrobił coś okropnego. Może okropniejszego niż pewien gówniarz dwadzieścia lat wcześniej. To była głupia myśl, ale nie mógł się od niej uwolnić. Od myśli, że mając wybór, Neleyka wolałaby teraz pójść pod rękę z tamtym.

* * *

Była wysoka, czarny płaszcz z kapturem zniekształcał figurę, zaułek tonął w ciemnościach, a kwiatami, sądząc po incydencie z bzem do onuc, pachniało w Gusiańcu także sporo mężczyzn. Ale od razu wyczuł, że to kobieta. Może dlatego nie podskoczył z wrażenia, gdy nagle wychynęła z czerni.

– Bez obaw, Lelończyku. – Głos miała nieprzyjemny. – Nie pchnę cię niczym ostrym. Nie ten etap. Wszystko po kolei. Tu masz gruble – wepchnęła mu pokaźną sakiewkę. – Złote. W zamian oczekuję sprawozdań. Pierwszego już teraz. Poza tobą… ktoś ją znajdzie? Albo jego? Wiesz, o kogo pytam.

Sakiewka, jak na wypełnioną złotem, była ciężka.

– Kim jesteś, pani?

– Nie odpowiedziałeś. Mnie się tu odpowiada.

Uwierzył. I raz jeszcze zadumał się nad ciężarem sakiewki. Nagle zaczęła ważyć więcej. I trudniej było ją oddać. Ale nie dlatego uległ woli zakapturzonej.

– Nie – odparł stanowczo. – A już na pewno nie ta ślepawa wróżka… Jak jej tam… Niedajka?

– Jesteś patriotą? Dobrym machrusaninem zulskiego obrządku? – Mocno zdziwiony, odruchowo kiwnął głową. – Więc i to weź pod uwagę. Księstwo jest buforowe, ale w końcu któraś ze stron je łyknie. Albo wy, albo Wielkie Sovro. Jesteśmy lewokolcami; tak jak wszyscy Sovrojcy znak święty kreślimy nie waszą modą. I język też nas od Lelonii i Żmutawilu odpycha. Ale ja lubię kulturę Wschodu. W przeciwieństwie do Igona. I jeśli będę miała coś do powiedzenia… Rozumiemy się.

Rozumieli się.

– Dziewki nie znajdziesz. Ani chłopaka. A gdyby Putih za mocno cisnął i musiałbyś jednak znaleźć, to chcę wcześniej poznać jej imię. Albo jego.

– Mój kodeks cechowy…

– Sram na twój kodeks. O Bogu pomyśl. Igon w chłopofilstwo popadł, bale urządza, zgorszenie szerzy. To ma być dobry władca? Z Wielkim Sovro chce księstwo wiązać, lewokole wychwala. A własną siostrę w staropanieństwie gnoi, posagu skąpiąc, od czego dzieci na ziemi mniej. Znaczy przyrost naturalny ogranicza. A to cholernie ciężki grzech.

– Jesteś Ollda – mruknął. – Słyszałaś, księżniczko, że mi za znalezienie tej od kapcia twą rękę proponują?

– Za kogo mnie masz, Debrenie z Dumayki? To mój zamek. I moje w nim uszy nasłuchują. Pewnie, że słyszałam. Jak ci zależy – powiedziała obojętnie – to możesz mnie wydudkać. Teraz, potem… jak wola. O sposób też mniejsza, znam wszystkie. Ale na rękę nie licz. Wyżej mierzę. Tu, przez miedzę, jest jeden książę żmutawilski, stary zdziecinniały i z włościami jak dwa nasze Gusiańce. Idealny kandydat na ojca dla mojego pierworodnego. Mam nadzieję, że do wiosny dziad dożyje.

– Aha – zerknął w dół, gdzie płaszcz skrywał brzuch kobiety. – Chyba pojąłem. Dzięki, nie skorzystam.

Zaśmiała się cicho.

– Następny, któremu jeno przy ukochanej lędźwie działają?

– O czym mówisz, księżniczko?

– Nie udawaj. Niby czemu jakiegoś kopciucha po smrodzie łapci tropisz? Bo mój durny tatulo z jeszcze durniejszym magikiem nadwornym następcę tronu partnerką idealną uszczęśliwiali. Albo partnerem. Głupie dziady, nawet płci nie znali, ciemno czar kładąc. A potem poleźli do loszku, po następną flaszkę i magik ze schodów spadł. Do grobu wiedzę o personaliach partnera idealnego biorąc. Tyle wiadomo, że tutejsza ma być. Albo tutejszy. I że przy nikim innym Igonek, bidula, męskiej rozkoszy nie pokosztuje. Co, jak widzę, zaraźliwe.

– Nie chcesz szczęścia dla brata? – zapytał cicho.

– Chcę. Wiekuistego. W tym roku trzydziestkę kończy. Tatulo w testamencie napisał, że jak się w porę nie ożeni, to ja tron wezmę, O ile płodna się okażę. Do grudnia okażę się na pewno, już teraz trochę widać. Igon do klasztoru pójdzie, ja za mąż, ale już jako księżna, na własnych warunkach. Żmutawilec raz dwa w kalendarz kopnie, a ja włości potroję. No i z twą Lelonią zwiążę. Więc sam widzisz, że jeno korzyści z naszej współpracy będą.

– A… Kopciuszek?

– Do Kopciuszków – powiedziała powoli – nic nie mam. Póki się na zamki nie pchają. Te… usuwam z drogi. Tak – uśmiechnęła się – jak niepokornych magunów.

– Pojąłem. – Wyciągnął w jej stronę dłoń z sakiewką. – A to, póki co, zatrzymaj. Namyślę się. Bez urazy.

– Popatrz na to realnie. – Ona umiała patrzeć realnie, więc wzięła sakiewkę. – Wszystkie wartościowe kobiety, jakie żyją w grodzie, już Igon sprawdził. Wszystkie. Także stare, zamężne, puszczalskie, szpetne… Jeśli nawet znajdzie tę jedyną, szybko się okaże, że nie pasują do siebie. Bo on mądry, rycerski, poeta, esteta, a dziewka jakiś durny, gruboskórny kopciuch z połową zębów i kupą bękarciąt. I co? Na wdzięczność nie licz. Nie mówię o Igonie. Ale jest tu silne stronnictwo, co na niego i jego potomków stawia. Jak ich taką żoną dla księcia uraczysz… Przemyśl to sobie. Bo nie oni będą jedyni. Ja też muszę interesów dzieciątka bronić – poklepała się po brzuchu. – A Igon aż taki rycerski nie jest, by ratować kretyna, co go hańbą okrył i unieszczęśliwił kocmołuchem. I tak oto mistrz Debren fosę miejską sobą nakarmi. Albo inne, gorsze miejsce. Przemyśl to.

Odwróciła się i znikła w mroku.

* * *

Drzwi zostawiła otwarte, choć wewnątrz było całkiem ciemno. Debren zdjął buty, przekroczył próg, zatrzymał się niepewnie. Nie chciał czarować przy kimś, kto władał magią. Nie było to grzeczne. W stosunku do niewładnych też nie było, ale tamci nie wyczuliby zmian pola. Ona mogła.

Nie śpię. – Jej cichy głos dobiegł gdzieś od strony łoża. – Czekałam. Pobłądziłeś? To już chyba klepsydra.