Выбрать главу

Niektórzy spośród leżących ruszali się jeszcze. Jak Sansa.

– Możesz żyć. – Debren podszedł bliżej, nie musiał krzyczeć. – „Drugie ratowanie śmierć oznacza”. Odłóż miecz. Pozwól odejść tym ludziom. Zobacz, Sansa już siada. Nic mu nie będzie.

Dwaj ostatni Depholcy, obaj z toporami, stali o trzy kroki od rycerza, dysząc jak zagonione psy. Już bez cienia wiary w sukces, z własną śmiercią przed pociemniałymi oczami.

– Jeszcze nie koniec – wysapał Kipancho. – Jeszcze oberwać mogę. Hełmu nie mam.

Debren zrozumiał.

– Recepta – przełknął ślinę. – Recepta mówi: „Przyjmij dar życia od przyjaciela swego”. Możesz żyć, Kipancho.

– Nie – uśmiechnął się z wysiłkiem rycerz. Młodszy z Depholców rozejrzał się rozpaczliwie, poszukał swej szansy. Nie znalazł. Siwek zarżał ostrzegawczo, wyszczerzył zęby. Przednie nogi aż po brzuch pokrywała mu krew stratowanych przezeń chłopów. – Nie, Debren. Ja nigdy nie miałem przyjaciela. Kto by się z szaleńcem przyjaźnił?

– Jesteś silny. Połowa leku…

– Nie.

– Jedna trzecia? Kipancho? – Popatrzył na dwie nieruchome postacie w nocnych koszulach. – Ona jest stąd. Nawet bez leków ma osiem szans na dziesięć, a może i dziewięć, że…

– Nie. – Kipancho schował sztylet do pochwy. – Wariat jestem i skurwysyn, ale rycerz. Błędny. Wdów i sierot opiekun. A ją, zdaje się, właśnie uczyniłem sierotą. Jak będę miał szczę… pecha – poprawił się – to zadbaj, by ze spadku coś im skapnęło. Sansa, tłuściochu! Słyszałeś, co mówię?

– Słyszałem – wystękał giermek.

– Macie się podzielić.

– Kipancho, proszę. – Debren mówił przez zaciśnięte gardło. – Podzielcie się lekiem. Ty i mała. Puść tych dwóch. I wyjedź.

– Rycerze – poinformował go Kipancho – mają jedno marzenie. By odejść z tego świata z mieczem w dłoni, na górze wrogich trupów, ratując swój świat i Machrusa oraz służąc ukochanej kobiecie. Mało któremu się to udaje. Ja mocno się do ideału zbliżyłem. Więc proszę, Debren. Nie zabieraj mi wiary.

– Lek cię uzdrowi. I dziewczynka też powinna przeżyć.

– Dałem jej twój cudowny lek. Odbierać nie będę, choćby i części. Kto daje i odbiera… wiadomo.

Debren przymknął oczy. Wytężył pamięć. I znalazł odpowiednie słowa spośród tych kilkudziesięciu depholskich, które zdążył poznać.

– Oddajcie broń.

Posłuchali od razu. Chyba naprawdę pożegnali się już z wszelką nadzieją.

Kipancho zamrugał powiekami, niepewnie poruszył mieczem. Chciał coś powiedzieć. Nie potrafił.

– Wybacz – szepnął Debren. – Ale nie mieli żadnych szans. Żadnych.

Bardzo powoli czerwony od krwi miecz rycerza wsuwał się do pochwy. Po raz ostatni. Obaj o tym wiedzieli. Szanujący się rycerz nie chowa po bitwie zakrwawionego miecza. Krew niszczy stal.

– Iść – wyciągnął z pamięci jeszcze jedno depholskie słowo. Pomógł sobie machnięciem dłoni. – Iść, iść.

Rzucili się ciężkim truchtem w stronę krzaków. Jakiś ranny powlókł się ich śladem na czworakach. Sansa zdjętą z nogi onucą obwiązywał prawą nogę. Widać było, że przeżyje.

– Jak długo? – zapytał cicho Kipancho. Debren zawahał się. Ale odpowiedział.

– Dni. W łóżku dłużej, ale jeśli pytasz o to, kiedy spadniesz z siodła…

– Dni. – Kipancho uśmiechnął się lekko. – To mały kraj. Zdążę jeszcze położyć trupem parę potworów.

– Nie przekonałem cię? Wolisz swoją interpretację przepowiedni Damstruny?

– Dziwi cię to? – Debren, z pełną świadomością tego, co robi, pokręcił głową. – Ale wiesz co? Pogrzebów chyba urządzać nie będę. Czas zająć się swoim, a Vanringer to cholerny zdzierca. No i palenie zdrowiu szkodzi. Masz załzawione oczy, Debren.

– To dym… Od dymu.

– Pewnie, że od dymu. – Kipancho zerknął na niebo. – Chyba czas na ciebie. Jak chcesz zdążyć na barkę, musisz się zbierać. A przejeżdżając przez miasto, wstąp do jakiegoś medyka, przyślij go tu.

– Dobrze.

– Muła możesz zatrzymać. Nie będzie mi potrzebny.

Debren próbował znaleźć stosowne słowa. Ale ciężko było. Dym drażnił nie tylko oczy. Zrobił też coś złego z gardłem. Z płucami. I z sercem.

– Może to ty masz rację. – Wziął się jakoś w garść. – Temmozańska magia… Cóż my o niej wiemy? Może naprawdę te wiatraki…

– W Irbii stawiać ci będą pomniki – oświadczył uroczyście Def Groot, zwabiony na pobojowisko widokiem umykających rodaków. – Każde dziecko znać będzie imię rycerza Kipancho. To co: pakujemy się i w drogę? Według moich obliczeń potrzeba jeszcze pięciu, sześciu niedziel pracy. Dobrze, że nic ci się nie stało, Kipancho. Nie masz pojęcia, jak rad jestem. Kupę wiatraków jeszcze ubić trzeba, nim nasz wielki cel osiągniemy. Ale uda się nam. Teraz, po bożym sądzie, wiem to na pewno. A tym niebieskim strupem się nie przejmuj. Pigularze to banda oszustów, straszą ludzi taką metodą i do większych zakupów popychają. Oszwabili cię, Debren, bez dwóch zdań. Kipancho zdrów jak ryba jest, chorzy sądów bożych nie wygrywają, o tej tu jatce nie wspominając. – Pełnym satysfakcji wzrokiem rozejrzał się po zasłanym ciałami warzywniku. – Sporo pracy jeszcze przed nami. Ale warto. Mrowie ludzi od zguby ocalisz, mówię ci. Od wojny, głodu, zarazy. Mrowie. A ty, Debren, zabieraj się już i nic lepiej nie mów. Twoje chore teorie nikogo nie interesują. Do widzenia. Tam stoi muł.

Debren po raz ostatni popatrzył na chudą postać w powyginanej zbroi. Nie widział jej zbyt wyraźnie. Dym z depholskich ognisk dziwnie szkodził oczom, gorzej niż cebula.

– Żegnaj, Kipancho. Cieszę się, że u ciebie… z tobą…

– Żegnaj – powiedział najsławniejszy z błędnych rycerzy, uśmiechając się dziwnie. – A z tym przyjacielem… to już nieaktualne.

Debren odwrócił się na pięcie i powlókł ku mułom. Idąc, nie przecierał załzawionych oczu rękawem. Bał się, że zetrze obraz chudego rycerza w poobijanej zbroi, po której skakały odblaski płomieni. A przecież powinien być ktoś, kto zapamięta Kipancha takim, jakim był naprawdę. W swej ostatniej, zwycięskiej walce. Tej, która go zabiła.

Mijając dziewczynkę, popatrzył jej w oczy. Ale spoglądała na płonące budynki i Debren nigdy nie dowiedział się, jakiego koloru były jej tęczówki. Pewnie po prostu niebieskiego.

Dla niego pozostała dziewczynką o oczach jak depholskie niezapominajki.

Artur Baniewicz

***