— Sir — odezwał się z niepokojem porucznik Fanshawe; był to młodzieniec z bardzo dobrej rodziny, syn hrabiego. — Czy chce pan powiedzieć… to znaczy, czy my wszyscy…
Wyraźnie zaakcentował „wszyscy”, co nadało jego słowom bardzo egoistyczny wydźwięk. Laurence zagotował się ze złości i warknął:
— Owszem, panie Fanshawe, my wszyscy, chyba że jest wśród nas tchórz, który chciałby się wyłamać, tylko że wtedy musiałby się wytłumaczyć przed sądem wojennym, kiedy już dotrzemy do Madery. — Omiótł groźnym wzrokiem pozostałych, lecz nikt nie spojrzał mu w oczy ani nie zaprotestował.
Jeszcze bardziej rozwścieczał go fakt, że rozumiał i podzielał odczucia Fanshawe’a. Z pewnością każdy człowiek, który nie szykował się do takiego życia, nie mógł przyjąć ze spokojem nagłej perspektywy zostania awiatorem, dlatego Laurence przeklinał w duchu samego siebie za to, że będzie musiał prosić swoich oficerów, aby stawili czoło takiemu wyzwaniu. Bo przecież oznaczało to koniec normalnego życia. Inaczej było na morzu, gdzie w pewnych sytuacjach istniała możliwość oddania okrętu Królewskiej Marynarki, czy tego chciałeś czy nie.
Smoka nawet w czasach pokoju nie można było odstawić do doku ani pozwolić mu chodzić swobodnie, a żeby powstrzymać dorosłą, dwudziestotonową bestię przed robieniem tego, na co miałaby ochotę, awiator i cała załoga musieli poświęcać jej niemal cały swój czas. Smoki nie dawały się ujarzmić siłą i były bardzo wybredne w wyborze opiekunów; niektóre w ogóle nie dawały sobie nałożyć uprzęży, nawet zaraz po wykluciu, a już na pewno żaden nie pozwoliłby na to po pierwszym karmieniu. Zdziczały smok pozostawał na terenach hodowlanych tylko wtedy, jeśli dostarczano mu pożywienia, partnerów i wygodne schronienie, ale nie można było nim kierować i nie rozmawiał z ludźmi.
Tak więc jeśli świeżo wykluty smok pozwolił komuś się zaprząc, osoba ta już na zawsze musiała przy nim pozostać. Awiator nie mógł sobie za bardzo pozwolić na prowadzenie domu, założenie rodziny czy zaangażowanie się w jakikolwiek sposób w życie społeczne. Żyli oni zwykle na uboczu i przeważnie na granicy prawa, jako że nie można było ukarać awiatora, nie tracąc możliwości wykorzystywania jego smoka. Wczasach pokoju skupiali się w bardzo swobodnych, libertyńskich, małych enklawach, głównie w najbardziej odległych i niegościnnych zakątkach całej Brytanii, gdzie smoki mogły się cieszyć choć odrobiną wolności. Oczywiście ludzi z Korpusu darzono szacunkiem przez wzgląd na ich odwagę i poświęcenie służbie, lecz perspektywa dołączenia do nich nie pociągała żadnego dżentelmena wychowanego w szacownym towarzystwie.
Mimo to pochodzili z szanowanych rodzin, byli synami dżentelmenów, których w wieku siedmiu lat przeznaczono do życia awiatora, dlatego uznaliby za zniewagę wobec Korpusu, gdyby ktokolwiek inny niż któryś z ich oficerów próbował nałożyć uprząż smokowi. Tak więc skoro jeden z załogi miał się podjąć tej próby, należało wziąć pod uwagę wszystkich. Choć gdyby Fanshawe nie zachował się tak niestosownie, Laurence być może wyłączyłby Carvera, ponieważ wiedział, że chłopak boi się wysokości, co go dyskwalifikowało jako awiatora. Lecz w tej sytuacji, przez jedno żałosne pytanie, ktoś mógłby pomyśleć, że faworyzuje niektórych członków załogi, a na to nie można było pozwolić.
Laurence wziął głęboki oddech, wciąż gotując się z gniewu, i przemówił ponownie:
— Nikt z nas nie został przygotowany do takiego zadania, więc jedynym sprawiedliwym sposobem przydzielenia go będzie losowanie. Oczywiście wyłączeni są ci, którzy już założyli rodziny, panie Pollitt — dodał, zwracając się do lekarza, który miał żonę i czworo dzieci w Derbyshire. — Ufam, że wyciągnie pan los dla nas. Panowie, niech każdy napisze swoje nazwisko na kartce papieru i wrzuci ją do tej torby. — Przeszedł od słów do czynu, oddarł kawałek papieru z zapisanym swoim nazwiskiem, złożył go i umieścił w niedużym worku.
Riley wystąpił od razu, a pozostali poszli posłusznie za jego przykładem; Fanshawe, ponaglany chłodnym spojrzeniem Laurence’a, zarumienił się i napisał swoje nazwisko drżącą dłonią, za to Carver, choć blady, sprawił się dzielnie; i wreszcie Battersea, w przeciwieństwie do innych, nieostrożnie oddarł papier, tak że jego kawałek był wyjątkowo duży; dało się słyszeć, jak wyszeptał do Carvera:
— Człowiek byłby sławny, gdyby latał na smoku, prawda?
Laurence pokręcił lekko głową na tę bezmyślną uwagę młodzieńca, ale po chwili doszedł do wniosku, że może byłoby lepiej, gdyby wybrano któregoś z młodszych, bo łatwiej potrafiłby się przystosować. Z drugiej strony trudno byłoby patrzeć, jak jeden z chłopców poświęca się dla tego zadania, poza tym trzeba by stawić czoło protestom rozwścieczonej rodziny. Ale w końcu to samo dotyczyło każdego z nich, także jego.
Do tej pory starał się nie myśleć o możliwych skutkach z własnej egoistycznej perspektywy, ale teraz, kiedy decydujący moment zbliżał się nieubłaganie, nie potrafił całkiem stłumić własnych obaw. Jeden mały kawałek papieru może zniszczyć jego karierę, wywrócić do góry nogami życie, zhańbić go w oczach ojca. A przecież była jeszcze Edith Galman; ale gdyby zaczął zwalniać ludzi z obowiązku na podstawie takich niezobowiązujących więzi, to nikt by nie został. W każdym razie nie wyobrażał sobie, by z jakiegokolwiek powodu mógł wykluczyć z losowania samego siebie: nie mógłby nakłaniać do czegoś takiego swoich ludzi i sam uniknąć tego losu.
Przekazał torbę panu Pollittowi i postarał się stanąć swobodnie z obojętną miną i rękoma splecionymi za plecami. Lekarz potrząsnął workiem dwukrotnie, a potem, nie patrząc, wsunął do niego rękę i wyciągnął zwiniętą kartkę. Laurence zawstydził się, bo poczuł wielką ulgę, zanim jeszcze odczytano nazwisko: kartka była złożona o jeden raz więcej niż jego kawałek papieru.
Uczucie to trwało tylko chwilę.
— Jonathan Carver — przeczytał Pollitt. Fanshawe wypuścił głośno powietrze, Battersea westchnął, Laurence zaś opuścił głowę, po raz kolejny przeklinając w duchu Fanshawe’a: Carver, jakże obiecujący młody oficer i prawdopodobnie zupełnie bezużyteczny awiator w Korpusie.
— No cóż, w takim razie wszystko już wiemy — powiedział, bo nic innego nie mógł zrobić. — Panie Carver, jest pan zwolniony ze swoich obowiązków do momentu wyklucia się smoka; skonsultuje się pan z panem Pollittem w sprawie zakładania uprzęży.
— Tak jest, sir — odpowiedział chłopiec niemrawo.
— Panowie, jesteście wolni. Panie Fanshawe, proszę na słowo. Panie Riley, zechce pan wrócić na wachtę.
Riley dotknął kapelusza, a pozostali wyszli za nim gęsiego. Fanshawe stał sztywny i blady z rękoma złożonymi za plecami; kiedy przełknął ślinę, jego wydatne jabłko Adama poruszyło się wyraźnie. Laurence pozwolił mu się pocić do momentu, aż steward poustawiał meble w kajucie na swoim miejscu, po czym usiadł i posłał porucznikowi groźne spojrzenie ze swojego kapitańskiego siedzenia ustawionego pod oknami rufowymi.
— A teraz chciałbym, żeby pan wyjaśnił, co dokładnie oznaczała pańska uwaga, panie Fanshawe — powiedział.
— Och, sir, nie miałem nic na myśli — odparł Fanshawe. — Po prostu tak mówią o awiatorach, sir… — Zająknął się i zamilkł, zgromiony wojowniczym spojrzeniem Laurence’a.
— Nic mnie nie obchodzi, co mówią, panie Fanshawe — rzucił chłodno kapitan. — Angielscy awiatorzy są tarczą, która osłania nasz kraj z powietrza, tak jak flota na morzu, i może ich pan krytykować tylko wtedy, jeśli zdziała pan choćby połowę tego, co oni. Przejmie pan wachtę pana Carvera i wypełni jego obowiązki tak samo dobrze jak swoje. Wstrzymuję też pańską rację grogu aż do odwołania. Niech pan poinformuje intendenta. Odmaszerować.