Po wyjściu Fanshawe’a jeszcze się nie uspokoił i zaczął chodzić po kajucie. Okazał surowość, ale słusznie, bo zachowanie Fanshawe’a było niestosowne, zwłaszcza że sugerował, iż mógłby zostać wykluczony z losowania ze względu na swoje urodzenie. Z drugiej strony Laurence doskonale rozumiał, że jest to poświęcenie, i poczuł wyrzuty sumienia, kiedy przypomniał sobie wyraz twarzy Carvera. Nie dawała mu też spokoju ulga, którą wciąż odczuwał; skazał chłopaka na los, jakiego sam pragnął uniknąć.
Próbował się pocieszyć myślą, że być może smok nie zaakceptuje Carvera, który przecież nie jest odpowiednio wyszkolony, i nie pozwoli założyć sobie uprzęży. Wtedy Laurence pozostałby poza wszelkimi zarzutami i mógłby z czystym sumieniem przekazać smoka jako łup. Nawet gdyby wykorzystano go tylko w celach hodowlanych, to i tak byłby bardzo cenny dla Anglii, i odebranie go Francuzom stanowiło zwycięstwo samo w sobie. Osobiście bardzo pragnął takiego rozwiązania, choć poczucie obowiązku nakazywało mu za wszelką cenę do tego nie dopuścić.
Następny tydzień minął w atmosferze niepewności. Niepokój Carvera stawał się coraz bardziej widoczny, szczególnie kiedy przymiarki zbrojmistrza do uprzęży zaczęły przybierać coraz bardziej konkretne kształty; także jego przyjaciele i koledzy artylerzyści chodzili coraz bardziej osowiali, bo był powszechnie lubiany i dla nikogo nie było tajemnicą, że kiepsko sobie radzi na wysokościach.
Tylko pan Pollitt zachował dobry humor, jako że nie był zbyt dobrze poinformowany o panujących na pokładzie nastrojach i bardzo go intrygował proces zaprzęgnięcia smoka. Przychodził badać jajo tak często, że w końcu zaczął jadać i sypiać przy skrzyni w mesie młodszych oficerów, ku ich udręce, bo nie dość, że byli już i tak stłoczeni, to musieli teraz wysłuchiwać jego głośnego chrapania. Zupełnie nieświadomy ich milczącej dezaprobaty Pollitt trzymał wartę aż do tego ranka, kiedy bez cienia współczucia ogłosił wesoło, że pojawiły się pierwsze pęknięcia na skorupie.
Laurence od razu polecił wyjąć jajo ze skrzyni i przenieść na pokład. Już wcześniej wykonano specjalną poduszkę ze starego żagla wypchanego słomą, którą umieszczono na kilku związanych ze sobą szafkach, i na niej to właśnie złożono jajo. Pan Rabson, zbrojmistrz, przyniósł uprząż. Była to prowizoryczna konstrukcja ze skórzanych pasów i licznych sprzączek, jako że nie znał na tyle rozmiarów smoków, by zrobić ją na miarę. Stał z boku z uprzężą, a Garver ustawił się przed jajem. Laurence nakazał marynarzom trzymać się z dala od jaja, by zrobić więcej miejsca; większość z nich wspięła się na olinowanie albo nadbudówkę rufy, by mieć lepszy widok.
Dzień był cudownie słoneczny i być może ciepło i światło zachęciły pozostającego długo w skorupie smoka, bo jajo zaczęło pękać na dobre niemal natychmiast po tym, jak je złożono na pokładzie. Marynarze u góry wiercili się i głośno szeptali, co Laurence postanowił zignorować, a niektórzy wydali zduszone okrzyki, kiedy dało się dostrzec pierwsze ruchy we wnętrzu skorupy: na miejscu jednego z pęknięć pojawił się czubek zakończonego szponem skrzydła, w innym zaś pojawiły się drapiące pazury.
Wszystko zakończyło się bardzo szybko: skorupa pękła niemal pionowo w połowie i obie części zostały odrzucone na pokład jakby z niecierpliwością. Młody smok otrząsnął się energicznie z resztek jaja na poduszce. Lśnił w słońcu, wciąż mokry od śluzu; od czubka pyska po koniec ogona był idealnie czarny, a kiedy rozłożył niczym wachlarz duże sześciopalczaste skrzydła, na których spodzie mieniły się szare i ciemnoniebieskie plamy, załoga westchnęła z zachwytu.
Sam Laurence też był pod wrażeniem; nigdy wcześniej nie widział dopiero co wyklutego smoka, choć brał udział w kilkunastu operacjach floty wspomaganych atakiem dorosłych smoków Korpusu. Nie potrafił rozpoznać rasy, lecz nie miał wątpliwości, że to rzadki okaz: nie widział dotąd czarnego smoka, a na dodatek ten był całkiem duży jak na świeżo wyklutą bestię. Tym bardziej trzeba jak najszybciej działać.
— Panie Carver, proszę zaczynać — powiedział Laurence. Carver, bardzo blady, zbliżył się do smoka i wyciągnął dłoń, która wyraźnie drżała.
— Dobry smok — powiedział, a zabrzmiało to bardziej jak pytanie. — Miły smok.
Młody smok zignorował go. Całą uwagę skupił na oglądaniu samego siebie i drobiazgowym zbieraniu resztek skorupy, które przylgnęły do jego skóry. Wprawdzie nie był większy niż duży pies, lecz jego pazury, pięć na każdej łapie, miały już długość jednego cala. Carver zerknął na nie z niepokojem i zatrzymał się na wyciągnięcie ręki. Stał z otępiałym wyrazem twarzy, a smok, wciąż niezainteresowany jego osobą, spojrzał pytająco za siebie, tam, gdzie stali Laurence i pan Pollitt.
— Może niech jeszcze coś do niego powie — zasugerował pan Pollitt bez przekonania.
— Proszę tak zrobić, panie Carver — rzekł Laurence. Chłopiec skinął głową, lecz gdy znowu odwrócił się do smoka, ten zeskoczył z poduszki na pokład i znalazł się za nim. Carver znowu się obrócił z wciąż wyciągniętą ręką i niemal komicznym wyrazem zdumienia na twarzy, a pozostali oficerowie, którzy zaabsorbowani wydarzeniami przysunęli się bliżej, odskoczyli teraz zaniepokojeni.
— Pozostać na swoich miejscach — warknął Laurence. — Panie Riley, proszę pilnować luku.
Riley odpowiedział skinieniem głowy i zajął stanowisko przy otwartym wejściu, by uniemożliwić smokowi zejście pod pokład.
Tymczasem smok zabrał się do zwiedzania pokładu; podczas marszu wystawiał długi, wąski i rozwidlony na końcu język, dotykając delikatnie wszystkiego, co znajdowało się w jego zasięgu, i wodził dookoła zaciekawionym, inteligentnym spojrzeniem. Przez cały czas Carver próbował zwrócić na siebie jego uwagę, lecz smok wciąż go ignorował, podobnie jak pozostałych oficerów. Czasem wspiął się na tylne łapy, by lepiej się komuś przyjrzeć, lecz tak samo spoglądał na blok linowy czy wiszącą klepsydrę, którą z zaciekawieniem pacnął łapą.
Laurence czuł się coraz bardziej zdruzgotany; oczywiście nikt nie będzie mógł go winić, jeśli smok nie zainteresuje się niedoświadczonym oficerem marynarki wojennej, lecz z pewnością byłoby to klęską, gdyby tak niezwykły okaz młodego smoka zdziczał. Przygotowania oparli na powszechnie znanych faktach, fragmentach książek Pollitta i na jego niezbyt dokładnej opowieści o innym wykluciu, którego kiedyś był świadkiem; teraz Laurence zaczynał się obawiać, że pominęli coś ważnego w całym procesie. Bardzo się zdziwił, kiedy się dowiedział, że świeżo wykluty smok powinien od razu zacząć mówić. Wprawdzie nigdzie nie pisano o jakimś szczególnym zaproszeniu czy podstępie, którym by można nakłonić smoka do mówienia, lecz jego będą winić, i to całkiem słusznie, jeśli się okaże, że pominęli coś ważnego.
Oficerowie i marynarze zaczynali rozmawiać cicho między sobą, czując, że decydujący moment mija. Niebawem będzie musiał się poddać i pomyśleć o zamknięciu smoka, by nie odleciał po karmieniu. Wciąż zwiedzając pokład, smok podszedł do niego; kiedy przysiadł na tylnych łapach, przyglądając mu się badawczo, Laurence spojrzał na niego z nieukrywanym smutkiem i konsternacją.
Smok zamrugał, a Laurence zauważył, że zwierzę ma ciemnoniebieskie oczy z wąskimi szparkami źrenic. W następnej chwili stwór przemówił: