— Mówisz o dowódcy swojej załogi naziemnej? — zapytał Lenton, marszcząc brwi, i zamyślił się na chwilę. — To jest jakiś pomysł, jeśli uważasz, że się nadaje. Na pewno nie będzie uważał, że mu to zaszkodzi w jego karierze. Nie jest dżentelmenem, jak sądzę.
— Nie, sir, chyba że dżentelmenem jest dla pana człowiek honoru, a nie dobrze urodzony.
Lenton prychnął.
— No cóż, nie jesteśmy aż tak uparci, żeby przejmować się podobnymi sprawami — powiedział. — Myślę, że wszystko pójdzie dobrze, o ile w ogóle dożyjemy chwili, kiedy pęknie skorupa.
Hollin wytrzeszczył oczy, kiedy Laurence zwolnił go z obecnych obowiązków, i spytał z niedowierzaniem:
— Mój własny smok? — Musiał się odwrócić, by ukryć twarz, Laurence zaś udał, że tego nie widzi. — Sir, nie wiem, jak mam panu dziękować — powiedział Hollin, szeptem, aby głos mu się nie załamał.
— Zapewniłem admirała, że nadajesz się do tej służby, więc mnie nie zawiedź, bo wyjdę na kłamcę. To mi wystarczy — odparł Laurence i uścisnął mu dłoń. — Wyruszasz natychmiast, bo smok może się wykluć lada dzień. Czeka już powóz, który zabierze cię do Chatham.
Hollin, wciąż oszołomiony, odwzajemnił uścisk, wziął torbę ze swoim nielicznym dobytkiem, którą koledzy z załogi pospiesznie mu spakowali, i ruszył do powozu, prowadzony przez młodego Dyera. Żegnający go członkowie załogi uśmiechali się promiennie. Hollin czuł się zobowiązany do podania wszystkim dłoni, aż w końcu Laurence, obawiając, że nigdy się to nie skończy, powiedział:
— Panowie, wciąż wieje północny wiatr, więc zdejmijmy na noc część kolczugi Temeraire’a.
Natychmiast zabrali się do pracy. Temeraire popatrzył na niego ze smutkiem.
— Cieszę się, że nowy smok dostanie jego zamiast Rankina, ale żałuję, że wcześniej nie dali mu Levitasa, może Hollin nie dopuściłby do jego śmierci — powiedział do Laurence’a, kiedy załoga zdejmowała z niego płaty kolczugi.
— Trudno powiedzieć, co by się stało — rzekł Laurence. — Ale nie jestem pewny, czy Levitas ucieszyłby się z takiej zamiany; choć wydaje się to nam dziwne, do samego końca pragnął tylko sympatii Rankina.
Także i tej nocy Laurence spał z Temeraire’em, wtulony między jego łapy i okryty kilkoma wełnianymi kocami przed mroźnym nocnym powietrzem. Obudził się przed świtem i zobaczył, że ogołocone z liści gałęzie drzew uchylają się przed pierwszymi promieniami słońca: wiał wschodni wiatr od Francji.
— Temeraire — zawołał cicho, a smok uniósł łeb, aby wciągnąć powietrze.
— Wiatr się zmienił — powiedział Temeraire, po czym pochylił się i trącił go nosem.
Laurence pozwolił sobie jeszcze na pięć minut lenistwa, zanurzony w ciepłym uścisku smoka, głaszcząc jego nos pokryty miękkimi łuskami.
— Mam nadzieję, że nigdy nie dałem ci powodu do niezadowolenia, mój drogi — powiedział łagodnie.
— Nie, nigdy, Laurence — odparł bardzo cicho Temeraire.
Załoga naziemna wybiegła z koszar, kiedy uderzył w dzwonek. Poprzedniego wieczoru zostawiono kolczugę na polanie pod przykryciem, Temeraire zaś spał wyjątkowo w uprzęży. Ubrano go sprawnie, a po drugiej stronie polany Granby sprawdzał uprzęże i karabińczyki członków załogi. Laurence dokonał własnej inspekcji, po czym wyczyścił pas szpady i na nowo załadował pistolety.
Po zimnym białym niebie przemykały nieliczne ciemnoszare obłoki podobne do cieni. Wciąż czekali na rozkazy. Na prośbę Laurence’a Temeraire posadził go sobie na grzbiecie, po czym wstał na tylne łapy; teraz Laurence widział ciemną linię oceanu i okręty kołyszące się na kotwicach w porcie. Zimny i słony wiatr dmuchnął mu mocno w twarz.
— Dziękuję, Temeraire — powiedział i smok opuścił go na ziemię. — Panie Granby, załoga na stanowiska.
Załoga naziemna wydała okrzyk bardziej przypominający ryk niż wiwat, gdy Temeraire wzniósł się w powietrze. Laurence usłyszał dalsze podobne okrzyki w kryjówce, kiedy kolejne ogromne smoki wzbijały się w górę. Czerwono-złocisty Maksimus wyglądał olśniewająco i przytłaczał inne smoki; także Victoriatus i Lily wyróżniały się spośród grona mniejszych Yellow Reaperów.
Flaga Lentona powiewała z Obversarii, złocistego Anglewinga; smoczyca była tylko trochę większa od Reaperów, lecz z gracją przecisnęła się przez tłum i zajęła pozycję na przedzie, pracując skrzydłami prawie tak samo skutecznie jak Temeraire. Temeraire nie musiał utrzymywać tempa formacji, jako że większe smoki miały działać niezależnie, tak więc szybko przesunął się blisko czoła oddziału.
Wiatr dął im w twarze, zimny i wilgotny, a jego zawodzenie zagłuszało wszelkie odgłosy poza chrzęstem skrzydeł Temeraire’a podobnym do trzeszczenia napiętych wiatrem żagli oraz skrzypieniem uprzęży. Nic innego nie mąciło nienaturalnego, przemożnego milczenia załogi. Wróg był już w zasięgu wzroku: z tej odległości francuskie smoki przypominały kołujące stado mew czy wróbli, tak dużo ich było.
Francuzi trzymali się na znacznej wysokości, jakieś dziewięćset stóp nad powierzchnią wody, poza zasięgiem najdłuższych dział wielolufowych. Poniżej łopotały białe żagle, piękne i niepotrzebne: okręty Floty Kanału, niektóre spowite dymem, gdyż podjęły bezskuteczną próbę ostrzału. Kolejne jednostki zajęły pozycje bliżej lądu, wystawiając się niebezpiecznie blisko zawietrznego brzegu; gdyby udało się zmusić Francuzów do wylądowania przy skraju klifów, znaleźliby się, choćby tylko na krótko, w zasięgu artylerii.
Excidium i Mortiferus wracali pospiesznie ze swoimi dywizjami spod Trafalgaru, lecz nie można było się ich spodziewać przed końcem tygodnia. Już wcześniej wszyscy awiatorzy wiedzieli dokładnie, jakie siły Francuzi byli w stanie wystawić przeciwko nim. Na zdrowy rozum Anglicy nie mieli szans.
Mimo to czymś zupełnie innym było zobaczyć te siły na własne oczy: tuzin lekkich, drewnianych transportowców, które wypatrzył Rankin, każdy niesiony przez cztery smoki i dobrze osłaniany przez wiele innych. Laurence nigdy wcześniej nie słyszał o podobnej potędze w nowoczesnej taktyce wojennej; zupełnie jak za czasów krucjat, kiedy smoki były mniejsze, a kraj mniej cywilizowany, toteż łatwiej było je wyżywić.
Uświadomiwszy to sobie, Laurence odwrócił się do Granby’ego i powiedział ze spokojem, lecz na tyle głośno, by usłyszeli go pozostali:
— Z logistycznego punktu widzenia wyżywienie tylu smoków musi być bardzo niepraktyczne na dłuższy czas; Bonaparte nieprędko zdobędzie się znowu na coś takiego.
Granby patrzył na niego przez chwilę, a potem wzdrygnął się i powiedział szybko:
— Tak, to prawda. Poćwiczymy trochę? Mamy co najmniej pół godziny, zanim się z nimi spotkamy.
— Dobrze — odparł Laurence i podniósł się na nogi; wiatr napierał na niego mocno, lecz on zdołał się odwrócić, zabezpieczony rzemieniami. Ludzie nie patrzyli mu w oczy, lecz jego postawa zrobiła wrażenie: natychmiast się wyprostowali i ustały szepty, nikt nie chciał okazać strachu ani niechęci.
— Panie Johns, zmiana pozycji, proszę — zawołał przez tubę Granby.
W niedługim czasie topmani i bellmani zamienili się miejscami, dyrygowani przez swoich poruczników, co mimo dotkliwego wiatru natychmiast ich rozgrzało; ich twarze nie były już takie ściągnięte. Ze względu na bliskość innych załóg nie mogli przeprowadzić ćwiczeń strzeleckich, lecz porucznik Riggs prezentując godny podziwu zapał, rozkazał strzelcom odpalić ślepe naboje, żeby mogli rozruszać palce. Dunne miał długie szczupłe dłonie, teraz białe z zimna; kiedy usiłował załadować ponownie karabin, prochownica wysunęła mu się z dłoni i omal nie spadła do morza. Na szczęście uratował ją Collins, który wychylił się daleko i chwycił w ostatniej chwili za jej rzemień.