Teraz jego szanse jeszcze bardziej zmalały; nie miał pojęcia, jak i gdzie będzie mieszkał jako awiator, ani jaki dom mógłby zaoferować żonie. Sprzeciwiłaby się pewnie jej rodzina, nawet gdyby ona sama się zgodziła; niewątpliwie nie tego się spodziewała. Zona oficera marynarki wojennej może się pogodzić z częstą nieobecnością męża, ale kiedy już wracał, nie musiała się przeprowadzać do odległej kryjówki, gdzie za drzwiami czekał smok, a za jedyne towarzystwo miała bandę nieokrzesańców.
Podczas długich samotnych nocy spędzonych na morzu nieraz wyobrażał sobie swój dom: z konieczności mniejszy niż ten, w którym się wychował, ale elegancki; prowadzony przez żonę, której mógł zaufać w kwestii wychowywania dzieci i zajmowania się ich wspólnymi sprawami; dom, który byłby wygodnym schronieniem podczas jego pobytu na lądzie i ciepłym wspomnieniem na morzu.
Wszystkie jego uczucia buntowały się przeciwko utracie tego snu, lecz w obecnej sytuacji nie miał nawet pewności, czy zachowałby się honorowo, gdyby złożył Edith propozycję, którą ona mogłaby czuć się zobowiązana przyjąć. A żadna inna kobieta nie wchodziła w grę: żadna rozsądna kobieta z charakterem nie oddałaby serca awiatorowi, chyba że należała do tych, które wolą mieć zadowolonego z siebie i nieobecnego męża, gotowego zostawić sakiewkę pod jej opieką, i żyć z dala od niego nawet wtedy, gdy on przebywa w Anglii; taki układ ani trochę nie interesował Laurence’a.
Śpiący smok, kołyszący się na swojej koi i poruszający teraz ogonem we śnie, był kiepską namiastką rodziny i domu. Laurence wstał i podszedł do okien rufowych; patrząc na ślad torowy Relianta, smugę bladej, opalizującej piany, widoczną w blasku latarni, poddał się przyjemnemu kołysaniu.
Jego steward Giles przyniósł kolację, pobrzękując głośno zastawą i trzymając się w bezpiecznej odległości od hamaka smoka. Ręce mu wyraźnie drżały, kiedy nakrywał do stołu, tak więc Laurence odesłał go, gdy tylko został obsłużony, i po jego wyjściu odetchnął z ulgą. Wcześniej zastanawiał się, czy zabrać ze sobą Gilesa, bo przecież nawet awiator mógł chyba mieć służącego, lecz porzucił ten pomysł, widząc, jak bardzo steward boi się smoków. Dobrze by było mieć przy sobie jakąś znajomą twarz.
Pogrążony w ciszy zjadł szybko kolację; musiał się zadowolić soloną wołowiną polaną winem, bo przecież ryba wylądowała w brzuchu Temeraire’a, ale tak czy owak nie miał apetytu. Potem próbował napisać listy, lecz nic z tego nie wyszło, bo trudno mu było skupić myśli, które błądziły po mrocznych zakątkach. Uchylił drzwi i oznajmił Giles’owi, że nie będzie już dzisiaj jadł, po czym położył się na koi. Temeraire poruszył się i wtulił głębiej w posłanie. Na chwilę Laurence poddał się grubiańskiej niechęci, lecz zaraz potem wyciągnął rękę i okrył szczelniej smoka, by go osłonić przed chłodnym nocnym powietrzem, a następnie zasnął, wsłuchany w jego głęboki, regularny oddech, podobny do sapania kowalskiego miecha.
Rozdział 2
Kiedy Laurence obudził się następnego ranka, Temeraire owinął się właśnie swoim hamakiem, który obrócił się dwukrotnie, podczas jego próby zeskoczenia na podłogę. Laurence musiał odczepić hamak, by wyplątać smoka, aż wreszcie ten wypadł gwałtownie na podłogę, sycząc z niezadowolenia. Długo się droczył, jak obrażony kot, a gdy wreszcie dał się udobruchać, oświadczył, że znowu jest głodny.
Na szczęście nie było już tak wcześnie i marynarze zdążyli odbyć pomyślny połów, tak więc Laurence dostał na śniadanie jajka, jako że kury oszczędzono na inny dzień, smok zaś otrzymał czterdziestofuntowego tuńczyka. Temeraire zdołał jakoś pożreć całą rybę, a potem okazało się, że jest zbyt ciężki, by wrócić na hamak, więc po prostu zwalił się bezwładnie na podłogę i zasnął.
Kolejne dni pierwszego tygodnia mijały podobnie: Temeraire głównie spał i pochłaniał ogromne ilości pożywienia, a także rósł w zastraszającym tempie. Przed końcem tygodnia na dobre opuścił kajutę, ponieważ Laurence przestraszył się, że nie będzie w stanie wydobyć go na pokład. Smok już był cięższy niż koń pociągowy i dłuższy niż szalupa. Po uwzględnieniu jego dalszego rozwoju przesunięto zapasy tak, by obciążyć dziób okrętu, i umieszczono go na pokładzie rufowym dla przeciwwagi.
I uczyniono to w samą porę, bo Temeraire ledwo się przecisnął przez drzwi kajuty, złożywszy mocno skrzydła, a pan Pollitt stwierdził, że jego obwód powiększył się przez noc o kolejną stopę. Na szczęście smok nikomu zbytnio nie przeszkadzał na rufie, gdzie przeważnie spał, poruszając ogonem we śnie, i tylko czasem drgnął, gdy marynarze musieli przechodzić nad nim, by wykonać swoje zadania.
Laurence spał z nim w nocy na pokładzie, przeświadczony, że tam jest jego miejsce. Na szczęście pogoda dopisywała, więc nie kosztowało go to zbyt wiele. Coraz bardziej niepokoił się o żywność; mimo iż wciąż łowili ryby, zbliżał się dzień, w którym trzeba będzie zarżnąć wołu. Nawet jeśli smok polubi wędzone mięso, to przy tak szybko rosnącym apetycie wyczerpie zapasy, zanim dotrą do lądu. Niedożywiony, głodny smok z pewnością wzbudziłby niepokój załogi. Chociaż Temeraire miał nałożoną uprząż i teoretycznie był oswojony, to przecież, niekiedy nawet w obecnych czasach, zdziczały smok, który uciekł z terenów hodowlanych, zjadał człowieka, jeśli nie znalazł nic bardziej apetycznego; już można było wywnioskować z niespokojnych spojrzeń, że marynarze o tym pamiętali.
Kiedy nadeszła zmiana pogody, w połowie drugiego tygodnia, Laurence wyczuł ją nieświadomie i obudził się tuż przed świtem, na kilka godzin przed początkiem ulewy. Nigdzie nie było widać świateł Amitie: jednostki rozdzieliły się w nocy przy wzmagającym się wietrze. Niebo zdążyło się tylko trochę rozjaśnić, kiedy pierwsze duże krople deszczu uderzyły o żagle.
Laurence wiedział, że nie może nic zrobić, że Riley musi dowodzić statkiem, szczególnie w takiej chwili, tak więc postanowił zadbać o to, żeby smok zachowywał się spokojnie i nie przeszkadzał innym. A nie okazało się to łatwe, jako że Temeraire wykazywał ogromne zainteresowanie deszczem i wciąż rozpościerał skrzydła, by poczuć na nich uderzenia kropel.
W ogóle się nie przestraszył grzmotów ani błyskawic.
— Co je robi? — zapytał tylko i był bardzo rozczarowany, kiedy Laurence nie potrafił odpowiedzieć na jego pytanie. — Moglibyśmy tam polecieć i się przekonać — zasugerował, po czym rozłożył częściowo skrzydła i przysunął się do relingu rufowego.
Laurence skoczył za nim. Poza pierwszym dniem Temeraire nie próbował latać, skupiając całą uwagę na jedzeniu, i choć już trzykrotnie powiększali jego uprząż, to nie zmienili łańcucha. Jego ogniwa były teraz mocno naprężone albo wręcz się rozchylały, chociaż smok wcale nie ciągnął.
— Nie teraz, Temeraire, zostaniemy tutaj, żeby inni mogli działać — powiedział, po czym wsunął rękę pod jeden z bocznych pasów uprzęży. Zaraz jednak uzmysłowił sobie, że ciężar jego ciała nie stanowiłby już żadnej przeszkody, tyle tylko, że gdyby wznieśli się w górę razem, może udałoby mu się namówić smoka, żeby wrócił na pokład. Albo by spadł. Jak najszybciej odrzucił tę ostatnią myśl.
Na szczęście Temeraire znowu ułożył się wygodnie, choć z żalem, i powrócił do obserwacji nieba. Laurence rozejrzał się za kimś, kto mógłby przynieść mocniejszy łańcuch, lecz wszyscy mieli dużo roboty, więc uznał, że nie będzie im przeszkadzał. Nie wiedział nawet, czy jest na pokładzie łańcuch, który mógłby powstrzymać smoka. Spojrzawszy na Temeraire’a, uświadomił sobie, że smok w kłębie przewyższa go prawie o stopę, a przednia łapa, jeszcze tak niedawno delikatna jak kobiecy nadgarstek, teraz jest grubsza niż jego udo.