Выбрать главу

Riley wydawał rozkazy, krzycząc przez tubę. Laurence starał się nie zwracać uwagi na jego komendy, bo przecież nie mógł się wtrącać, a poczułby się nieprzyjemnie, gdyby usłyszał rozkaz, którego by nie aprobował. Załoga doświadczyła już paskudnego sztormu, więc wszyscy wiedzieli, co mają robić; bramstengi zostały odpowiednio opuszczone, żeby mogli płynąć z wiatrem przed sztormem. Jak dotąd wszystko szło dobrze i udawało im się utrzymać mniej więcej wschodni kurs, lecz za sobą mieli półprzezroczystą kurtynę wirującego deszczu, która zasłaniała świat i posuwała się szybciej niż Reliant.

Ściana wody spadła na pokład z hukiem salwy armatniej i od razu przemoczyła Laurence’a, mimo iż miał na sobie ubranie sztormowe i zydwestkę. Temeraire prychnął i potrząsnął łbem niczym pies, rozchlapując wodę, po czym skulił się pod baldachimem własnych, pospiesznie rozłożonych skrzydeł. Laurence, wciąż przyciśnięty do jego boku z dłonią wsuniętą za pas uprzęży, także schronił się pod tą żywą kopułą. Poczuł się dziwnie na myśl o tym, że jest mu całkiem wygodnie, bo przecież znajdowali się w samym sercu szalejącego sztormu. Między skrzydłami pozostały szczeliny i przez jedną z nich wodny pył ochlapał mu twarz.

— Człowiek, który przyniósł mu rekina, wpadł do wody — po wiedział Temeraire.

Laurence podążył za spojrzeniem smoka i zobaczył poprzez ścianę wody niewyraźną plamkę czerwono-białej koszuli jakieś sześć rumbów za pokładnikiem bakburty oraz machające ramię. Tak, to był Gordon, jeden z marynarzy, którzy pomagali łowić ryby.

— Człowiek za burtą! — zawołał z dłońmi złożonymi wokół ust, żeby było go lepiej słychać, i wskazał zmagającą się z wodą postać.

Riley spojrzał w tamtą stronę zrezygnowany. Rzucono kilka lin, lecz marynarz pozostał zbyt daleko w tyle. Sztorm pchał ich przed sobą, tak więc nie było szans na podpłynięcie do mężczyzny łodzią.

— Nie dosięgnie lin — zauważył Temeraire. — Polecę po niego.

Zanim Laurence zdążył zaprotestować, już dyndał w powietrzu, a tuż obok niego kołysał się zerwany łańcuch, zwisający teraz z szyi smoka. Chwycił go wolną ręką i owinął wokół pasa uprzęży, by nie obijał się o bok smoka. Starał się zachować spokój, mimo iż jego nogi wisiały w powietrzu nad wodą, do której w każdej chwili mógł wpaść, gdyby tylko pas wyślizgnął mu się z rąk.

Instynkt pomógł im wznieść się w górę, ale mógł nie wystarczyć, aby ich tam utrzymać. Wiatr spychał Temeraire’a na wschód od okrętu. Smok próbował lecieć pod wiatr. W pewnym momencie gwałtowny poryw rzucił ich w dół, tak że nieprzyjemnie oszołomiony Laurence pomyślał przez chwilę, że już po nich i że zaraz wpadną do wody.

— Z wiatrem — ryknął, wykorzystując całą siłę płuc, nad którą pracował przez osiemnaście lat spędzonych na morzu, i licząc na to, że Temeraire go usłyszy. — A niech cię, leć z wiatrem!

Mięśnie smoka pod policzkiem Laurence’a napięły się i Temeraire zmienił pozycję, zwracając się na wschód. Teraz już deszcz nie chłostał go po twarzy: lecieli z wiatrem, i to z ogromną prędkością. Laurence z trudem łapał oddech, a wiatr wyciskał mu łzy z oczu, więc musiał je zamknąć. Obecne doświadczenie było równie dalekie od stania w bocianim gnieździe przy dziesięciu węzłach jak tamto od stania na polu w upalny bezwietrzny dzień. Z jego gardła próbował się wydobyć charczący, szaleńczy śmiech, lecz Laurence zdusił go natychmiast i zastanowił się nad sytuacją.

— Nie możemy polecieć wprost do niego — zawołał. — Musisz halsować — musisz lecieć na północ, a potem na południe, Temeraire, rozumiesz?

Nawet jeśli smok mu odpowiedział, to wiatr porwał jego słowa, ale wydawało się, że zrozumiał, o co mu chodzi, bo obniżył się nagle i skierował na północ, zagarniając wiatr w skrzydła, przez co żołądek podszedł Laurence’owi do gardła, jakby kołysali się na szalupie na wzburzonym morzu. Wiatr i deszcz wciąż ich chłostały, ale już nie tak mocno jak wcześniej, a Temeraire halsował jak najlepszy kuter, prując zygzakami powietrze i cofając się systematycznie ku zachodowi.

Laurence czuł w ramionach pulsujący ból, wsunął więc rękę za pas uprzęży biegnący przez pierś smoka, żeby się lepiej zabezpieczyć, i zwolnił uścisk drugiej ręki, żeby dać jej odpocząć. Kiedy zrównali się z okrętem, a potem go minęli, znowu zobaczył w oddali Gordona. Na szczęście marynarz umiał trochę pływać, tak więc mimo wściekłego wiatru i deszczu wciąż utrzymywał się na powierzchni. Spojrzał z powątpiewaniem na łapy Temeraire’a, wyposażone w ogromne pazury; gdyby smok chwycił Gordona, równie dobrze mógłby go zabić jak uratować. Laurence będzie musiał zająć pozycję, która umożliwi mu pochwycenie marynarza.

— Temeraire, ja go podniosę. Poczekaj, aż się przygotuję, a potem opuść się jak najniżej — zawołał.

Zaczął się zsuwać po uprzęży, powoli i ostrożnie, z ręką założoną za pas, aż zawisł pod brzuchem smoka. Było to karkołomne przedsięwzięcie, lecz gdy już znalazł się na dole, radził sobie lepiej, ponieważ ciało Temeraire’a osłaniało go przed deszczem i wiatrem. Pociągnął za szeroki pas, który biegł przez środek brzucha, by się przekonać, czy jest wystarczająco elastyczny, po czym wsunął pod niego obie nogi, dzięki czemu miał wolne obie ręce, i klepnął smoka w bok.

Temeraire zanurkował gwałtownie niczym pikujący jastrząb. Laurence opuścił tułów, licząc na wyczucie smoka. Przez jakiś czas pruł palcami wodę, aż wreszcie jego dłonie wyczuły mokry materiał i ludzkie ciało. Zacisnął mocno dłonie i poczuł, że Gordon też mocno go chwyta. Temeraire podniósł się, bijąc wściekle skrzydłami, lecz na szczęście teraz mogli lecieć z wiatrem. Wszystkie mięśnie Laurence’a napięły się boleśnie pod ciężarem Gordona, pas tak mocno zaciskał się na łydkach, że Laurence stracił czucie poniżej kolan, i do tego miał nieprzyjemne wrażenie, że cała krew spłynęła mu do głowy. Obaj kołysali się w przód i w tył niczym wahadło, a świat przechylał się niebezpiecznie, gdy Temeraire kierował się prosto na okręt.

Opadli na pokład niezgrabnie, aż zakołysał się cały okręt. Temeraire stał na tylnych łapach, usiłując złożyć skrzydła i jednocześnie zachować równowagę, ponieważ uwieszeni pod jego brzuchem mężczyźni ciągnęli go w dół. Gordon puścił się i w panice szybko odpełzł po pokładzie, a Laurence zaczął się wyplątywać z uprzęży, widząc, że smok w każdej chwili może go przygnieść. Próbował odpiąć sprzączki, ale palce miał zgrabiałe, i dopiero Wells przeciął pas nożem.

Uderzył ciężko nogami o pokład i poczuł, że krew znowu w nich płynie. Także i Temeraire opadł na cztery łapy z taką siłą, że zadrżał cały pokład. Laurence leżał na plecach na pokładzie, dysząc ciężko i nie zwracając uwagi na deszcz; jego mięśnie odmawiały wykonania jakichkolwiek komend. Wells stał obok, lecz Laurence dał mu znak, by wracał na służbę, i dźwignął się ciężko na nogi; wytrzymały jego ciężar, a gdy zmusił je do ruchu, poczuł wyraźną ulgę.

Sztorm nie ustawał, lecz okręt płynął teraz pewnie z wiatrem, z mocno zrefowanymi grotmarslami, a na pokładzie nie było już tak napiętej atmosfery. Laurence przez jakiś czas obserwował Rileya, przepełniony uczuciem dumy i żalu jednocześnie, po czym nakłonił Temeraire’a, aby się przesunął bardziej na środek rufy, zapewniając okrętowi równowagę. I zrobił to w samą porę, bo gdy tylko Temeraire usadowił się w nowym miejscu, ziewnął szeroko i wsadził głowę pod skrzydło, gotowy do snu, nie upominając się nawet o jedzenie, co zwykle robił. Laurence usiadł powoli na pokładzie i oparł się o bok smoka, potwornie obolały.