- Ta’veren... — zaczął Loial. Perrin gestem dał mu znak, żeby przestał, ale Ogirowi niełatwo było przeszkodzić, a powstrzymanie go było prawie niemożliwe, kiedy porywał go jeden z właściwych mu napływów entuzjazmu. Dla jego ziomków, z właściwym im poglądem na życie, zachowanie Loiala było przykładem skrajnej pochopności. Teraz więc urwał jedynie na krótki moment, włożył książkę do kieszeni kaftana i wymachując swoją fajką, ciągnął dalej: — My wszyscy, całość naszych żywotów, wpływa na życie innych, Min. Kiedy Koło Czasu wplata nas we Wzór, nici naszych żywotów ciągną i szarpią nici tych, którzy nas otaczają. W przypadku ta’veren jest tak samo, tylko z mocą nieporównanie większą. Ta’veren pociąga za sobą cały Wzór, przez pewien czas, rzecz jasna, zmuszając by kształtował się wokół niego. Im bliżej jesteś więc z nim związana, tym bardziej wszystko dotyczy cię osobiście. Powiedziane jest, że ci, którzy znajdowali się w jednym pokoju z Arturem Hawkwingiem mogli czuć wręcz namacalnie, jak przekształca się Wzór. Nie wiem, na ile jest to prawdą, czytałem jednak, że tak było. Sami ta’veren wplatani są ściślej we Wzór niż większość z nas, ich możliwości wyboru są znacznie ograniczone.
Perrin skrzywił się.
„Doprawdy są bardzo skromne, przynajmniej jeśli chodzi o te, które mają jakieś znaczenie”.
Min potrząsnęła głową.
— Po prostu chciałabym, żeby oni nie byli takimi... takimi przeklętymi ta’veren przez cały czas. Ta’veren ciągną w jedną stronę, a Aes Sedai wtrącają się z drugiej. Jakie szanse może mieć kobieta między nimi?
Loial wzruszył ramionami.
— Bardzo niewielkie, jak mniemam, a tym mniejsze, im dłużej pozostaje w pobliżu ta’veren.
— Jakbym miała jakiś wybór — westchnęła Min.
— To było twoje szczęście, lub, jeśli wolisz, nieszczęście, aby spotkać się nie z jednym lecz z trzema ta’veren. Randem, Matem i Perrinem. Ja przynajmniej uważam to za wielkie szczęście i uważałbym nawet wówczas, gdyby nie byli moimi przyjaciółmi. Sądzę, że mógłbym nawet... Ogir popatrzył na nich znienacka zawstydzony, zastrzygł uszami. — Obiecujecie, że nie będziecie się śmiali? Sądzę, że mógłbym napisać o tym książkę. Zbieram już notatki.
Min uśmiechnęła się przyjaznym, ciepłym uśmiechem, a Loial ponownie nastawił uszu.
— To wspaniale — powiedziała mu. — Jednak niektórzy z nas czują się tak jak tańczące marionetki, których sznurki pociągają ci ta’veren.
— Ja o to nie prosiłem — wybuchnął Perrin. — Nie prosiłem się o to.
Nie zwróciła na niego uwagi.
— Czy to właśnie stało się z tobą, Loial? Czy dlatego podróżujesz z Moiraine? Wiem, że wy Ogirowie prawie nigdy nie opuszczacie swoich stedding. Czy jeden z tych ta’veren pociągnął cię za sobą?
Loial przez chwilę przyglądał się dokładnie swej fajce.
— Chciałem po prostu zobaczyć gaje, które kiedyś zasadzili Ogirowie — wymamrotał. — Tylko zobaczyć gaje.
Spojrzał na Perrina, jakby prosił o pomoc, ale tamten tylko się uśmiechnął.
„Zobaczmy jak ta podkowa pasuje do twojego kopyta”.
Nie znał całej historii, ale wiedział, że Loial uciekł od swoich. Miał dziewięćdziesiąt lat, nie był jednak wystarczająco dorosły, według norm Ogirów, by samodzielnie opuszczać stedding - udawać się do Zewnętrza, jak oni to nazywali — bez zezwolenia Starszych. Loial mówił, że Starsi nie będą szczególnie zadowoleni, gdy wreszcie dostaną go w swe ręce. Dlatego najwyraźniej miał zamiar odwlekać ten moment tak długo, jak tylko się da.
Pomiędzy Shienaranami dostrzegł jakieś poruszenie, ludzie podnosili się z ziemi. To Rand wyszedł z szałasu Moiraine.
Nawet z takiej odległości Perrin mógł dostrzec go wyraźnie. Młody człowiek z rudawymi włosami i szarymi oczyma. Był w tym samym wieku, co Perrin, a kiedy stawali ramię w ramię, okazywało się, że jest jakieś pół głowy wyższy, choć znacznie szczuplejszy, mimo iż przecież, według zwykłych norm, dostatecznie szeroki w ramionach. Po rękawach czerwonego kaftana o wysokim kołnierzu pięły się w górę haftowane złotem kolczaste gałęzie, na piersiach ciemnego płaszcza pyszniła się ta sama istota, którą można było zobaczyć na sztandarze — wąż o czterech nogach, ze złotą grzywą. Rand i on w dzieciństwie byli przyjaciółmi.
„Czy wciąż jeszcze jesteśmy przyjaciółmi? Czy możemy być? Teraz jeszcze?”
Shienaranie skłonili się jak jeden mąż, głowy trzymali uniesione, lecz ręce opadły do kolan.
— Lordzie Smoku — zawołał Uno — jesteśmy gotowi. To zaszczyt służyć tobie.
Uno, który niemalże nie potrafił zdania wypowiedzieć, nie wtrącając w nie przekleństwa, odzywał się teraz z najgłębszym szacunkiem. Pozostali powtórzyli jak echo:
— Zaszczyt tobie służyć.
Masema, któremu nic się właściwie nie podobało, patrzył teraz oczyma płonącymi oddaniem, Ragan, wszyscy pozostali, czekali tylko na rozkaz, gdyby Randowi przyszła ochota jakiś wydać.
Rand patrzył na nich przez chwilę ze zbocza, potem odwrócił się i zniknął między drzewami.
— Znowu kłócił się z Moiraine — powiedziała cicho Min. — Tym razem trwało to cały dzień.
Perrin nie był zaskoczony, a jednak przeżył lekki wstrząs. Kłócić się z Aes Sedai. Wszystkie opowieści, które usłyszał w dzieciństwie, nagle powróciły do niego. Aes Sedai, które sprawiały, że trony i ludy tańczyły wedle poruszeń trzymanych przez nie, ukrytych nici. Aes Sedai, których podarunki zawsze kryły w sobie jakiś haczyk, które kazały płacić sobie zawsze mniej, niż mógłbyś pomyśleć, ale zawsze okazywało się, że cena ta przekracza wszystko, co mógłbyś sobie wyobrazić. Aes Sedai, których gniew potrafił poruszyć ziemię i ściągnąć grom. Niektóre z tych opowieści okazały się nie prawdziwe, teraz już o tym wiedział, nie było w nich nawet połowy prawdy.
— Lepiej będzie, jak pójdę za nim — oznajmił. — Po kłótniach z nią zawsze potrzebuje kogoś, z kim mógłby porozmawiać.
A prócz Moiraine i Lana, było ich tylko troje: Min, Loial i on, którzy nie spoglądali na niego tak, jakby wyniesiony był ponad królów. A z tej trójki tylko Perrin znał go wcześniej.
Poszedł w górę, po stoku, zatrzymując się tylko na tyle, by rzucić okiem na zamknięte drzwi szałasu Moiraine. W środku była Leya i Lan. Strażnik rzadko oddalał się na dłużej od boku Aes Sedai.
Dużo mniejszy szałas Randa położony był niżej, dokładnie ukryty pośród drzew, w pewnym oddaleniu od reszty. Próbował żyć między innymi ludźmi, przyłączyć się do nich na dnie niecki, ale ich ciągła groza odpychała go. Teraz przestawał właściwie wyłącznie z samym sobą. Zbyt dużo samotności, osądził Perrin. Wiedział jednak, że Rand nie skierował się do swojego szałasu.
Perrin szybko poszedł do miejsca, gdzie jeden ze stoków kielicha doliny nagle zamieniał się w ostre urwisko, wysokości pięćdziesięciu kroków, zupełnie gładkie z wyjątkiem mocnych krzaków, tu i ówdzie nieustępliwie wczepionych w gołą skałę. Wiedział dokładnie, gdzie znajduje się szczelina w jednolitej skale, przejście niewiele szersze od jego ramion. Gdy miało się nad głową jedynie wstęgę nieba, przygasającego późnym wieczorem, wejście w nią przypominało zagłębianie się w tunel.