W szpitalu pachniało amoniakiem. W ogóle cały nasz statek przesiąknął zapachem amoniaku. Walka z jego ulatnianiem się nie miała jednak sensu.
Doktor pokasływał sucho. Siedział przed długim rzędem probówek i butli. Z niektórych z nich wychodziły węże gumowe i rury ginące za przepierzeniem. Nad iluminatorem czerniało niewielkie jajowate kółko głośnika.
— Śpi? — zapytałem.
— Nie, już pytała, gdzie jesteś — odpowiedział doktor. Głos jego był głuchy i zrzędliwy.
Dolną część jego twarzy przykrywał filtr. Doktor musiał każdego dnia rozwiązywać kilka nierozwiązalnych problemów związanych z karmieniem, leczeniem i psychoterapią jego pacjentki i zrzędliwość jego pogłębiała przepełniająca go duma, gdyż lecieliśmy już trzeci tydzień, a Snieżka była zdrowa. Tyle tylko, że przeraźliwie się nudziła.
Poczułem pieczenie w oczach. Drapało w gardle. Mogłem sobie obmyślić jakiś filtr, ale wydawało mi się, że ujawniłbym w ten sposób swe obrzydzenie. Na miejscu Śnieżki nie byłoby mi przyjemnie, gdyby moi gospodarze zbliżając się do mnie wkładali maski przeciwgazowe.
Twarz Śnieżki niczym stary portret w owalnej ramie widniała w iluminatorze.
— Fitaj — powiedziała.
Potem szczęknęła translatorem, gdyż wyczerpała prawie cały zapas słów, jakim dysponowała. Wiedziała, że niekiedy pragnę usłyszeć jej głos, jej prawdziwy głos, i przed włączeniem translatora mówiła do mnie kilka słów.
— Co robisz? — zapytałem.
Dźwiękowa izolacja nie była pełna i usłyszałem, jak za przegródką rozległ się świergot. Jej usta poruszyły się i translator odpowiedział mi z opóźnieniem kilku sekund, w czasie których mogłem się napawać widokiem jej twarzy i ruchem jej źrenic zmieniających barwę jak morze w wietrzny, pochmurny dzień.
— Przypominam sobie to, czego uczyła mnie mama odpowiedziała chłodnym i obojętnym głosem translatora. Nigdy nie myślałam, że będę musiała sama przygotowywać sobie posiłki.
Sądziłam, że mama jest dziwaczką, ale teraz to wszystko się przydaje.
Roześmiała się, nim jeszcze translator zdążył przetłumaczyć jej słowa.
— Poza tym uczę się czytać — powiedziała.
— Wiem. Pamiętasz literę "y"?
— To bardzo śmieszna litera. Ale jeszcze śmieszniejszą literą jest «f». Wiesz, połamałam jedną książkę.
Doktor podniósł głowę, odwracając się od strumyka śmierdzącej pary wydobywającej się z probówki, i powiedział: — Mogłem pomyśleć chwilę przed daniem jej książki. Plastyk kartek w temperaturze minus pięćdziesięciu stopni staje się kruchy: — No i rozkruszył się — powiedziała Śnieżka.
Kiedy doktor wyszedł, po prostu staliśmy naprzeciw siebie. Gdy się dotknęło szkła, było ono chłodne. Jej natomiast wydawało się prawie gorące. Mieliśmy czterdzieści minut do powrotu Bauera, który przytaszczy dyktafon i zacznie męczyć Śnieżkę niezliczonymi pytaniami. A jak u was to? A jak u was tamto? A jak przebiega w waszych warunkach taka a taka reakcja?
Śnieżka przedrzeźniała Bauera i skarżyła mi się: "Przecież ja nie jestem biologiem. Mogę mu nakłamać i będzie wstyd". Przynosiłem jej widokówki i fotografie ludzi, miast oraz roślin.
Śmiała się, wypytywała o detale, które mnie wydawały się nieistotne, a nawet niepotrzebne, a potem nagle przestawała pytać i patrzyła jakby przeze mnie.
— Co z tobą?
— Nudzę się. I boję.
— Przecież bezwarunkowo dowieziemy cię do domu.
— Nie dlatego się boję.
A tego dnia zapytała mnie: — Masz podobiznę dziewczyny?
— Jakiej? — zapytałem.
— Tej, która czeka na ciebie w domu.
— Nikt na mnie nie czeka w domu.
— Nieprawda — powiedziała Śnieżka. Potrafiła być strasznie kategoryczna. Zwłaszcza wtedy gdy w coś nie wierzyła. Na przykład nie uwierzyła w istnienie róż.
— Dlaczego mi nie wierzysz? Śnieżka nie odpowiedziała.
… Obłok płynący nad morzem przesłonił słońce i fale zmieniły barwę — stały się chłodne i szare, tylko przy brzegu woda miała zielonkawy odcień. Śnieżka nie potrafiła ukryć swych nastrojów i myśli. Kiedy było jej dobrze, oczy miała niebieskie, nawet fioletowe. Ale natychmiast blakły, szarzały, kiedy było jej smutno, i stawały się zielone, kiedy się złościła. Nie powinienem był zobaczyć jej oczu. Kiedy je otworzyła po raz pierwszy na pokładzie naszego statku, odczuwała ból. Oczy były. czarne, bezdenne, a my w żaden sposób nie mogliśmy jej pomóc przed zakończeniem przebudowy laboratorium. Śpieszyliśmy się tak, jakby statek w każdej chwili miał eksplodować, a ona milczała.
Dopiero po trzech godzinach mogliśmy przenieść ją do laboratorium, gdzie został doktor, który pomógł jej w zdjęciu hełmu.
Następnego dnia jej oczy błyszczały przezroczystym, liliowym zaciekawieniem i tylko ciut pociemniały, kiedy napotkały mój wzrok…
Wszedł Bauer. Pojawił się wcześniej niż zwykle i był z tego bardzo zadowolony. Śnieżka uśmiechnęła się do niego i powiedziała: — Akwarium do pańskich usług.
— Nie zrozumiałem, Śnieżko — odparł Bauer. — A w akwarium doświadczalny mięczak.
— Powiedziałbym raczej — złota rybka — Bauera nie tak łatwo zbić z tropu.
Śnieżka coraz częściej była w złym nastroju. Ale cóż się dziwić, skoro całe tygodnie spędzała w pomieszczeniu o wymiarach dwa na trzy metry. Porównanie z akwarium było dobre.
— Idę — powiedziałem, ale Śnieżka nie odpowiedziała jak zwykle: "Przychodź jak najszybciej".
Jej szare oczy ze smutkiem patrzyły na Gleba, jakby ten był dentystą. Spróbowałem przeanalizować swój stan i zrozumiałem, że jest on sprzeczny z naturą. Z równym powodzeniem mogłem się zakochać w portrecie Marii Stuart czy też w statuetce Nefretete. A może było to współczucie dla samotnej istoty, za której życie odpowiedzialność w zadziwiający sposób zmieniła i złagodziła stosunki między nami, członkami załogi? Śnieżka przyniosła do nas coś dobrego, zmuszającego wszystkich do mimowolnego doskonalenia się, stawania się szlachetniejszymi i lepszymi niż przed pierwszym spotkaniem. Oczywista beznadziejność mojej namiętności rodziła w sercach otaczających mnie ludzi coś pośredniego pomiędzy współczuciem a zawiścią, choć uczuć tych, jak wiadomo, nie da się ze sobą pogodzić. Czasami pragnąłem, żeby ktoś zażartował sobie ze mnie, uśmiechnął się, bym mógł wybuchnąć, wstawić się i w ogóle zacząć zachowywać się gorzej od innych. Ale nikt sobie na to nie pozwalał. W oczach swych towarzyszy byłem szczęśliwie chory, a to różniło mnie i oddalało od innych.
Wieczorem doktor Striesznyj wywołał mnie przez głośnik i powiedział: — Śnieżka cię wzywa.
— Stało się coś?
— Nic się nie stało. Nie denerwuj się.
Pobiegłem do szpitala. Śnieżka czekała na mnie przy iluminatorze.
— Wybacz — powiedziała — ale nagle pomyślałam sobie, że jeśli umrę, to nie zobaczę cię już więcej.
— Bzdury — mruknął doktor.
Mimo woli spojrzałem na tarcze przyrządów.