— Posiedź ze mną — powiedziała Śnieżka.
Doktor wkrótce wyszedł, wymyśliwszy sobie jakiś pretekst.
— Chcę cię dotknąć — powiedziała Śnieżka.
— To niesprawiedliwe, że nie można cię dotknąć tak, by się przy tym nie poparzyć.
— Mnie jest łatwiej — powiedziałem. — Ja co najwyżej odmrożę sobie coś.
— Szybko dolecimy? — zapytała Śnieżka.
— Tak — odpowiedziałem. — Za cztery dni.
— Nie chcę lecieć do domu — oznajmiła — bo dopóki jestem tu, mogę sobie wyobrazić, że cię dotykam. A tam ciebie nie będzie. Połóż dłoń na szkle.
Usłuchałem jej.
Śnieżka oparła głowę o szkło, a ja wyobraziłem sobie, że moje palce przenikają przez przezroczystą masę i spoczywają na jej głowie.
— Nie odmroziłem sobie ręki?
Śnieżka podniosła głowę i wysiliła się na uśmiech.
— Musimy znaleźć neutralną planetę — powiedziałem.
— Jaką?
— Neutralną. Taką, na której byłoby zawsze minus czterdzieści stopni.
— To zbyt gorąco.
— Minus czterdzieści pięć. Wytrzymasz?
— Oczywiście — odpowiedziała Śnieżka.
— Ale czyż będziemy mogli żyć razem, jeśli zawsze trzeba będzie tylko cierpieć?
— Żartowałem.
— Wiem, że żartowałeś.
— Nie będę mógł pisać do ciebie listów. Potrzebny byłby specjalny papier, taki, który by nie parował. A poza tym ten zapach amoniaku…
— A czym pachnie woda? Nie ma dla ciebie żadnego zapachu? — zapytała.
— Żadnego.
— Jesteś zdumiewająco niepojętny. — No i poprawił ci się humor.
— Czy pokochałabym cię, gdybyśmy byli jednej krwi?
— Nie wiem. Ja najpierw cię pokochałem, a dopiero później dowiedziałem się, że nigdy nie będę mógł być z tobą.
Ostatniego dnia Śnieżka była nerwowa i choć mówiła do mnie, że nie wyobraża sobie, jak rozstanie się z nami, ze mną, błądziła myślami gdzieś daleko. Kiedy pakowałem w laboratorium rzeczy, które miała zabrać ze sobą, przyznała mi się, że najbardziej boi się tego, że nie doleci do domu. Była już tam i wędrowała między mną, który tu zostawał, a swym światem, który na nią czekał.
Obok nas już od pół godziny leciał ich statek patrolowy i na mostku kapitańskim bez chwili wytchnienia trzeszczał translator z trudem radzący sobie z przekładem. Do laboratorium przyszedł Bauer i powiedział, że lądujemy na terenie kosmoportu. Spróbował przeczytać zapisaną nazwę.
Śnieżka poprawiła go jakby mimochodem i natychmiast zapytała, czy dobrze sprawdził jej skafander.
— Zaraz go sprawdzę — odpowiedział Gleb. — Czego się boisz? Przecież będziesz miała do przejścia wszystkiego trzydzieści kroków.
— I chcę je przejść — powiedziała nie rozumiejąc, że obraziła Gleba.
— Sprawdź jeszcze raz — poprosiła mnie.
— Dobrze — odpowiedziałem.
Gleb wzruszył ramionami i wyszedł. Po trzech minutach wrócił i rozłożył na stole skafander. Butle głucho stuknęły o plastyk, a Śnieżka skrzywiła się tak, jakby ją uderzono. Potem wystukała na drzwiach przedniej komory: — Podaj mi skafander. Sama sprawdzę.
Uczucie obcości, które pojawiło się między nami, powodowało u mnie autentyczny ból w skroniach: wiedziałem, że się rozstajemy, ale powinniśmy byli rozstać się nie w ten sposób.
Usiedliśmy łagodnie. Śnieżka była już w skafandrze. Myślałem, że wyjdzie do laboratorium, ale nie zaryzykowała tego, dopóki nie usłyszała w głośniku głosu kapitana: — Załoga naziemna włożyć skafandry. Temperatura na zewnątrz — minus pięćdziesiąt trzy stopnie…
Luk był otwarty. Stali przy nim ci, którzy chcieli się pożegnać ze Śnieżką. Wysforowałem się przed rozmawiającą z doktorem Śnieżkę i wyszedłem na placyk przy trapie.
Nad tym bardzo obcym światem pełzły niskie obłoki i siąpił deszcz. W odległości trzydziestu metrów od statku zatrzymał się niski żółty pojazd, w pobliżu którego na mokrych kamiennych płytach stało kilku ludzi. Byli oni bez skafandrów. To zrozumiałe — kto wkłada w domu te flaki. Maleńka grupa witających zagubiła się w nie mającym końca terenie kosmodromu, którego granice zniknęły za zasłoną deszczu i tylko z lewa czarnym wzgórzem wznosił się jakiś inny statek.
Podjechał jeszcze jeden pojazd, z którego także wysiedli ludzie. Usłyszałem, że Śnieżka podeszła do mnie.
Odwróciłem się. Pozostali członkowie załogi cofnęli się zostawiając nas samych.
Śnieżka nie patrzyła na mnie. Starała się odgadnąć, kto wyszedł jej na spotkanie. I nagle poznała.
Podniosła rękę i pomachała nią. Od grupy witających oderwała się kobieta, która pobiegła po płytach w stronę trapu. Śnieżka rzuciła się w dół, w jej stronę.
A ja stałem. Stałem dlatego, że byłem jedyną osobą na statku, która nie pożegnała się ze Śnieżką. Poza tym dlatego, że trzymałem zawiniątko z jej rzeczami. No i wreszcie dlatego, że z racji zajmowanego stanowiska wchodziłem w skład załogi naziemnej i powinienem był pracować na dole, asystować Bauerowi w czasie rozmów z kierownictwem kosmodromu. Nie mogliśmy się zatrzymać tu dłużej i po godzinie powinniśmy byli odlecieć. Kobieta powiedziała coś do Śnieżki, ta zaśmiała się i odrzuciła hełm. Hełm upadł i potoczył się po płytach. Śnieżka przeciągnęła ręką po włosach. Kobieta przytuliła się policzkiem do jej policzka, a ja pomyślałem sobie, że obu im jest ciepło. Patrzyłem na nie, były daleko. Śnieżka powiedziała coś do kobiety i nagle pobiegła z powrotem w stronę statku. Wchodziła po trapie patrząc na mnie i zrywając rękawiczki.
— Wybacz — powiedziała. — Nie pożegnałam się z tobą. To nie był jej głos — mówił translator znajdujący się nad lukiem przezornie włączony przez któregoś z naszych. Ale słyszałem również jej głos.
— Zdejmij rękawicę — powiedziała. — Tu jest tylko minus pięćdziesiąt stopni.
Odpiąłem rękawicę, ale nikt mnie nie powstrzymywał, choć kapitan i doktor słyszeli i zrozumieli jej słowa.
Nie poczułem zimna. Ani wtedy, ani później, kiedy wzięła moją rękę i na moment przycisnęła ją do policzka. Wyrwałem rękę, ale było już za późno. Na oparzonym policzku pozostał purpurowy ślad mojej dłoni.
— To nic — powiedziała Śnieżka potrząsając rękami, by tak nie bolało. — To przejdzie. A jeśli nie przejdzie, to też dobrze.
— Zwariowałaś — powiedziałem — Włóż rękawicę, odmrozisz rękę — powiedziała Śnieżka.
Z dołu kobieta krzyczała coś do niej.
Śnieżka patrzyła na mnie, a jej ciemnoniebieskie, prawie czarne oczy były zupełnie suche…
Kiedy już podeszli do pojazdu, Śnieżka zatrzymała się i podniosła rękę żegnając się ze mną i z nami wszystkimi. — Wpadnij potem do mnie — rzekł doktor. — Wysmaruję ci i zabandażuję rękę.
— Nie boli mnie — powiedziałem.
— Później będzie boleć — odpowiedział lekarz.
Przekład: Michał Siwiec