Na szczęście od strony miasta ukazała się gondola. Nareszcie! Zielona gondola Dolga, obok kierowcy siedział Rok, trzymając w ręce strzelbę taką jak ta, jakiej się używa do usypiania trudnych do schwytania zwierząt.
Sol przekazała informację, gdzie się znajduje, i że pleciony woreczek leży pod kupką desek koło domu.
– Dziękujemy, Sol – uśmiechnął się Rok. – Najpierw zajmiemy się Griseldą. Uśpimy ją po prostu.
– Dlaczego oszczędzać proch? – zapytała Sol pogardliwie.
Wkrótce obaj panowie mieli się przekonać, jak dalece miała rację. Gdy tylko bowiem Griselda ich zobaczyła, zaczęła miotać na nich okropne zaklęcia i gondola zwaliła się w trawę.
Obaj wyszli z tego wypadku bez szkody, ale ostrzeżenie Sol potraktowali teraz z największą powagą. Zanim więc Griselda zdążyła rzucić kolejne zaklęcie, Rok wystrzelił.
Wiedźma z przenikliwym wrzaskiem rzuciła się w bok, tak że pocisk ledwie ją drasnął. Wystarczyło jednak, by powalić ją na kolana.
– Niech wszystkie węże świata… – zaczęła, ale głos jej się załamał i zasnęła.
– Woreczek, szybko – popędzała Sol, która teraz znowu stała się widzialna.
– Tak, ważna jest każda sekunda – potwierdził Rok. – Strzał ją tylko ledwo dotknął, w każdej chwili Griselda może się obudzić. A ja nie zdążę ponownie załadować.
Zostawili leżącą na ziemi i pobiegli do zagrody.
– Tam – pokazała Sol. – Paskudny niewielki przedmiot. Kiedy się go trzyma w ręce, ma się wrażenie, jakby się złapało węgorza.
Nie zastanawiając się nad tym, co by należało zrobić z woreczkiem, Dolg wybrał najprostsze i najpewniejsze wyjście.
– Wybacz mi, mój przyjacielu – mówił do farangila. – Czy mógłbyś usunąć to zarzewie dżumy zagrażające światu?
– Ona wraca! – krzyknęła Sol. – Wraca tymi swoimi olbrzymimi skokami, jakby miała na nogach siedmiomilowe buty!
Farangil rozbłysnął. Z siłą większą niż kiedykolwiek, ale też tu była potrzebna wielka siła. Łuna ognia płonęła złowieszcza, rozjarzona, jakby kamień pełen był nienawiści do tego, co leżało pośród białych, spalonych słońcem desek.
Kiedy Griselda zobaczyła, co robią, z wyciem rzuciła się na Dolga.
Przybyła jednak za późno. Farangil już rozpoczął swoje dzieło.
Rok i Sol spoglądali na siebie w szoku. Ziemia pod nimi zaczęła się trząść i dygotać w proteście. Z samego dna otchłani rozległ się jakby ryk niezadowolenia. Pierwotna siła atakowała tych, którzy nie liczyli się z jej zamiarami.
Widzieli wydobywającą się z ziemi parę, poczuli odrażający odór, który wprost trudno opisać, mieszaninę zgnilizny, siarki, spalenizny i jeszcze czegoś. Nigdy żadne z nich nie miało o tym odorze wspominać, byłoby to zbyt przykre.
Rzeczywiście, Griselda miała dobre kontakty z ciemnymi siłami otchłani! Zaczęli podejrzewać, że ona sama nigdy nie zdawała sobie do końca sprawy z tego, jak wielką mocą rozporządza i co by mogła zrobić z ziemią, gdyby tylko chciała. Aż do tej chwili, kiedy w Królestwie Światła napotkała taki silny opór, nie zaczęła korzystać ze swoich prawdziwych możliwości.
Trochę za późno z jej punktu widzenia.
Próbowała unieszkodliwić Dolga, ale jej siły topniały niczym śniegowy bałwan w wiosennym słońcu, w miarę jak promienie farangila wwiercały się w jej duszę, warunek jej egzystencji. Ręce, które zarzuciła Dolgowi na ramiona, zsunęły się, a zęby, które miały się wbić w kark, by wpuścić do jego organizmu śmiertelne bakterie, bezsilnie kłapnęły w powietrzu.
– Mój woreczek, mój woreczek – syczała słabnąc.
Farangil zrobił swoje. Rzemyki wyginały się i wiły pod bezlitosnym czerwonym światłem, skóra rozpadła się, ujawniła to, co znajdowało się wewnątrz. Było tam mnóstwo jakiegoś proszku, suchych ziół i obrzydliwych ingrediencji potrzebnych do czarodziejskich napojów i maści najgorszego rodzaju, a także spisane na pergaminie i owczych jelitach recepty i magiczne formuły.
Bulgotanie w ziemi umilkło, cuchnące opary ulotniły się, jakby ten, który je wysyłał, nie interesował się już swoją służką. Bo Griselda utraciła wszelką moc i opadła na ziemię. Do ostatniego momentu wpatrywała się z nienawiścią w Sol i próbowała wypowiadać przekleństwa, ale wargi już jej nie słuchały, a ciało zaczynało niknąć.
– Teraz już nigdy nie wrócisz, moja droga – powiedziała Sol do jeszcze widocznych, wciąż wytrzeszczonych oczu wiedźmy. – Niepotrzebnie tak zajadle walczyłaś. Bo, widzisz, podjęłaś walkę z dobrem.
Nie ma się co przechwalać, chciał ją skarcić Dolg, ale się nie odezwał. Wiedział przecież, że Sol, mimo wszystkich swoich szaleństw, zawsze opowiadała się po stronie tych, którzy cierpią.
Dla Griseldy natomiast nie miała litości.
26
Wszyscy, których ewakuowano do Nowej Atlantydy, wrócili do domu. Tsi był odrobinę rozczarowany, bo nie udało mu się tam spotkać Siski. Mieszkali każde w innej miejscowości.
Ram, Theresa, Armas i Berengaria zakończyli kwarantannę.
W pałacu Marca urządzono wielkie przyjęcie na cześć Sol, ponieważ wypełniła swoje zadanie i unieszkodliwiła liczącą sobie tysiące lat wiedźmę.
Przyjęcie trwało wiele godzin, było mnóstwo wspaniałego jedzenia i dużo dobrego picia. Siska odsunęła od Tsi-Tsunggi butelkę wina, bo nie chciała, żeby, podchmielony, ujawnił zbyt wiele na temat ich przyjaźni. Podczas kwarantanny Theresa uznała, że niemowlę w domu jej i Erlinga to jednak pewna przesada. Są zresztą inni którzy też bardzo pragną dziecka, a którzy potrafią je wychować zgodnie z wymaganiami czasu. Erling był zmęczony i czuł się dość marnie po tej głupiej historii z Lenore. Lepiej, żeby przez jakiś czas byli z Theresa sami.
Ale Taran zawsze ubolewała, że ona i Uriel mają tylko jedno dziecko, czyli Joriego. Taran wciąż wykazywała bardzo wiele energii, a Uriel, wedle słów Joriego, to najlepszy ojciec na świecie. Jori także uważał, że miło byłoby mieć młodszą siostrzyczkę. On sam opuścił już wprawdzie dom, jako poważny Strażnik musiał zamieszkać z innymi kolegami. No właśnie, ważny? Nadal działał na swój beztroski sposób. Tak więc dziecko trafiło do tej rodziny i Taran czuła się naprawdę szczęśliwa. Zrezygnowała z pracy, znowu była przede wszystkim żoną oraz stała się matką malutkiej dziewczynki, wydobytej z pojemnika na śmieci w zewnętrznym świecie. Podczas obiadu na cześć Sol Taran nie mówiła o niczym innym, tylko o dziecku. A ponieważ siedziała naprzeciwko Mirandy, obie panie naprawdę się nie nudziły.
Theresa przyniosła do pałacu Marca kosztowności z Theresenhof, przeważnie wspaniałe zabawki z cesarskiego dworu. Podzieliła to wszystko między swoje dzieci i wnuki oraz prawnuki, Joriego i Jaskariego. Jedna zabawka została i tę otrzymała Sol, częściowo za pomoc przy unicestwieniu Griseldy, a częściowo za wyprowadzenie Berengarii z Theresenhof. Goście podziwiali dary, podawano je sobie z rąk do rąk, a Theresa przypomniała, że uratowanie klejnotów to przecież także zasługa Sol. Skoro w ciągu blisko trzystu ostatnich lat nikt ich nie znalazł, to wątpliwe, czy i później ujrzałyby światło dzienne. Zresztą, jak Theresa wielokrotnie podkreślała, nikt w zewnętrznym świecie nie miał prawa rościć sobie do nich pretensji.
– Trafiły we właściwe ręce – rzekł Marco z powagą.
Sol uszczęśliwiona przyglądała się swojej ślicznej kostce do gry. Klejnocik mienił się złotem, drogimi kamieniami i niebieską emalią. Sol pomyślała sobie, że jeśli kiedykolwiek będzie miała dziecko, to ono go odziedziczy. To jednak zależy od tego, jak Marco się odniesie do jej prośby, by pozwolono jej być żywym człowiekiem. Popatrzyła na księcia Czarnych Sal. Zajmowała honorowe miejsce po jego prawej stronie, chętnie zadałaby mu to ważne pytanie, ale nie starczyło jej odwagi.