Wielu uczestników przyjęcia podchodziło do niej i gratulowało zwycięstwa nad Griseldą. Jako ostatni podszedł Ram. Talornin posadził go tak daleko od Indry jak to możliwe. On jednak najwyraźniej lekceważył teraz zakazy Obcych, podszedł do ukochanej i rozmawiał z nią. Po drodze do Indry zatrzymał się obok Sol, żeby jej podziękować za wspaniale wykonaną pracę. Po chwili Talornin, który starał się panować nad sytuacją, odesłał go na miejsce.
– Myślałam, że Talornin przestał uszczęśliwiać Rama związkiem z Lenore – powiedziała Sol, kiedy Ram z westchnieniem zniecierpliwienia podporządkował się poleceniu.
– Naturalnie, że przestał. Definitywnie. Lenore jest już historią w Królestwie Światła. Talornin jednak nie chce zrezygnować ze swoich zasad i nadal uważa, że związek między człowiekiem i Lemurem nie będzie szczęśliwy.
– A to wapniak!
– Tak. Ale Talorninowi bardzo zaimponowało to, co zrobiłaś w sprawie Griseldy.
– Naprawdę? A ja myślałam, że on nawet nie wie o moim istnieniu.
W dosłownym znaczeniu tego słowa przecież nie istniejesz, pomyślał Marco ale głośno tego nie powiedział. Na tym punkcie Sol była przewrażliwiona.
Czarownica z Ludzi Lodu smutnym wzrokiem wpatrzyła się gdzieś przed siebie.
– Ona była samotna – westchnęła cicho.
– Kto? O kim ty mówisz? O Lenore czy o Indrze?
– O Griseldzie.
– Coś ty, Sol! Czegoś bardziej egoistycznego niż ona nie można sobie wyobrazić.
– Tym gorzej. Egoiści są straszliwie samotni.
– Ona wcale tak nie uważała!
– To prawda, ale pomyśl tylko. Samotnie na ziemi, jedno stulecie za drugim. Nienawiść. Strach.
– Nienawiść towarzyszyła jej wszędzie, ale przecież sama tego chciała. Uwielbiała się mścić.
Sol potrząsnęła głową.
– Pragnienie zemsty też często wynika z samotności. – Wyprostowała się i głęboko wciągnęła powietrze. – Chociaż masz, oczywiście, rację w tym, co mówisz. A propos samotności, Marco… czy mogłabym cię prosić o coś bardzo ważnego? O naprawdę wielką przysługę.
No to zaczyna się, pomyślał Marco. Sol jednak nie siebie miała na myśli.
– Spotkałam pewną bardzo samotną duszę. Czy znasz Krzykacza z wymarłych pustkowi po tamtej stronie indiańskiego lasu?
– Kiedyś o nim słyszałem, ale nigdy tam nie byłem.
– On przybył do Królestwa Światła w osiemnastym wieku razem z rodziną Czarnoksiężnika. Przedtem, w zewnętrznym świecie, przez stulecia błąkał się po pustkowiach i zawodził. No a potem tutaj znowu. Czy nie mógłbyś… uwolnić go od tego przekleństwa? Czy w Królestwie Światła ktoś musi aż tak cierpieć tylko dlatego, że kiedyś zabłądził na pustkowiach i może się utopił w bagnie?
– Nie, oczywiście, że nikt nie powinien cierpieć bez końca. Tylko że on cię trochę okłamał. Nikt nie staje się krzykaczem tylko dlatego, że zabłądził i umarł na pustkowiu. Nie, nie, dziękuję, nie chcę już więcej wina, jestem dostatecznie rozbawiony. Nie, Sol, on musiał być jakimś przestępcą, może zbiegłym więźniem, nie wiadomo.
– Nie przypuszczam, by kłamał. – Sol wystąpiła z gwałtowną obroną nieszczęśnika. – Po prostu nie wyznał całej prawdy. Ale nawet jeśli było tak, jak mówisz, to czy nie uważasz, że cierpiał już dostatecznie dużo? Ile, twoim zdaniem, może trwać kara?
Marco długo siedział pogrążony w myślach. W końcu powiedział:
– Nie podoba mi się, że coś takiego tyle czasu trwało w Królestwie Światła. Po prostu zapomniano o tym człowieku! Mamy w królestwie wiele istot natury, a nawet upiorów, ale wszyscy oni są wolni. Chcę z nim porozmawiać.
Wstał.
– Pójdziesz ze mną? Teraz, zaraz, czy może wolisz się jeszcze bawić?
Sol rozejrzała się.
– Przyjęcie ma się ku końcowi, towarzystwo jest zmęczone. Chodźmy!
Podeszli do drzwi i tam Marco spojrzał na nią pytająco.
– A Dolg?
– Naturalnie. Z niebieskim!
– Tak jest. Może się nam przydać.
Odszukali Dolga, który przerwał od początku skazaną na niepowodzenie dyskusję z Jorim o granicach czasu. Bardzo chętnie zgodził się pójść z nimi. Na pewno wielu biesiadników z radością zrobiłoby wycieczkę na pustkowia w ten wczesny, piękny ranek, ale Marco chciał już nikogo więcej.
Na schodach przed domem siedziała Berengaria z tęsknym wyrazem twarzy. Przystanęli.
Dziewczyna posłała im bezgranicznie smutne spojrzenie.
– Cicho, cicho krwawi moje serce – zaczęła deklamować.
– Berengario, opamiętaj się! – zawołał Marco. – Chyba już przestałaś opłakiwać Oko Nocy?
– Oko Nocy? – zapytała jakby nieobecna myślami. – Zapomniałam o nim dawno temu.
Wszyscy troje odetchnęli.
– Bogu dzięki – powiedziała Sol. – Berengaria jest znowu zakochana. Cieszę się, że zrozumiałaś, iż Oko Nocy jest dla ciebie nieosiągalny. I że tym razem wybrałaś rozsądniej. Kto to taki?
– Armas – odparła tamta z błyskiem w oczach.
Jednogłośne „nie!” było odpowiedzią.
Miłosne cierpienia Berengarii miały się znowu stać sprawą publiczną.
27
Pustkowia leżały pogrążone w ciszy, po nocnym deszczu nadchodził blady ranek. Gdzieś daleko krzyczał jakiś ptak, w pobliżu szemrał strumyk. Wodą z niego dziwny mieszkaniec tych przestrzeni obmył nie tak dawno twarz Sol.
Przybysze zatrzymali się.
– Gdy tylko się zorientuje, że w pobliżu są ludzie, natychmiast zacznie krzyczeć – powiedziała Sol półgłosem, jakby nie chciała mącić porannej ciszy.
Ledwo jednak skończyła, a już rozległo się przenikliwe, ponure wołanie. Żałosne dźwięki jeszcze długo drgały nad pustkowiem, które w gruncie rzeczy było niezwykle piękne w swojej majestatycznej monotonii.
– Uff! – jęknął Marco.
Dolg skulił się.
– Rzeczywiście, zawiera się w tym straszna samotność.
Sol przyłożyła dłonie do ust.
– Halo, Krzykaczu! To ja, Sol, wróciłam, tak jak obiecałam. Wiedźma nie żyje, została pokonana. Przyprowadziłam tu dwóch moich przyjaciół, którzy być może będą chcieli ci pomóc. Czy możemy do ciebie przyjść?
Odpowiedź długo nie nadchodziła. W indiańskim lesie wciąż jeszcze słychać było szelest spadających z drzew kropli.
– Chodźcie! – usłyszeli w końcu.
Poszli szybko przez pustkowie. Sol zwróciła uwagę, że ziemia jest w wielu miejscach podmokła, więc to jednak także bagna nie tylko naga równina. Zresztą roślinność też była raczej bagienna. To tu, to tam widziało się samotne, wielkie sosny.
– To prawie całkiem nieznana część Królestwa Światła – mruknął Marco. – Istnieją w królestwie rozległe, nietknięte tereny, ponieważ chcemy zachować pierwotny charakter tych miejsc. Nie wszystko trzeba upiększać i udoskonalać.
– Ja uważam, że tu jest bardzo pięknie – oznajmiła Sol.
– Oczywiście – potwierdził Dolg. – I pewnie dlatego zostawiono wszystko tak jak było.
– Takie same tereny mieliśmy też w zewnętrznym świecie – powiedział Marco, kiedy weszli na bardziej bagnisty grunt. – Rezerwaty przyrody. Lasy w stanie naturalnym… Zastanawiam się, jak to teraz tam wygląda.
– Nie najlepiej – odparła Sol. – Góry, owszem, stoją, jak stały, lasy też są. Ale mimo że w lesie śnieg czarodziejsko mienił się na gałęziach sosen, to widziałam, że szpilki mają chorobliwą barwę.
– Mogę to sobie wyobrazić – rzekł Marco cierpko.
Sol zachichotała cicho.
– Podobną barwę widziałam niedawno tu u nas, kiedy roztrzaskałam nos Griseldy o betonową podłogę w mieście nieprzystosowanych. O rany, ależ ona krwawiła! A jej krew miała tę samą chorobliwą barwę.