Bohdan Petecki
Sola z Nieba Północnego
Sen czy nie sen…
— Jarek!
Zaszumiało. Południowy wiatr przeczesał brzegi Płocicznej zmiótł z powierzchni jeziora odbicie suchych pni, sterczących ze skarpy niby olbrzymie, rosochate wędziska, po czym pomknął w stroną obozu i zatargał koronami wysokich sosen.
— Jaaarek!!! — głos drużynowego wzniósł się w ślad za wiatrem. Był to dobry, męski głos, z tych jakie nie milkną w ryku pędzonych sztormem oceanów.
Cóż tam dla nich przedwieczorny wietrzyk, buszujący w sosnowych kitkach.
Tym razem jednak i ten głos nie spowodował upragnionego odzewu. Sosny poburczały jeszcze jakiś czas, następnie ucichły. Las zamarł w milczącym bezruchu.
Druh Aleksander, czyli po prostu Olik, drużynowy i komendant obozu „Węży wodnych” czekał jeszcze chwilę nasłuchując, wreszcie potrząsnął ze złością głową i spojrzał na zegarek.
— Siódma… — mruknął. — Jeżeli ten… — tu nastąpiło słówko, które akurat utonęło w ponownym przypływie wiatru — …dzisiaj także wytnie jakiś numer, to sam osobiście odstawię go na stację i wsadzę do pociągu. Niech mama i tata biegają za nim po mieście kiedy przyjdzie mu ochota zniknąć im z oczu. Obóz to obóz. Chłopcy mają coś lepszego do roboty niż uganiać po lesie za…
Bieg myśli druha drużynowego przerwany w tym, tak obiecującym, miejscu nigdy już nie został wznowiony. Gniewne mamrotanie Olika zagłuszyły nagle odgłosy nieporównanie potężniejsze, niż szum wiatru w koronach drzew. Przez gęsty, świerkowy młodniak, rozpościerający się zaraz za piaszczystą ścieżką, szło coś ogromnego. Komendantowi zaświtał w myśli obraz bawołu naszpikowanego indiańskimi strzałami, następnie wielkiego goryla, po gorylu przyszła kolej na starą, wąskotorową lokomotywę, a po niej dopiero na druha Chrabala. Tę ostatnią myśl poprzedził bowiem dźwięk, którego sprawcą nie mógł być nikt inny, jak tylko wspomniany młody człowiek z obozu „Węży”.
Z zagajnika wysunęła się pokraczna, szara bryła, przypominająca monstrualne mrowisko. Dotarła do środka ścieżki i zatrzymała się, chybocząc do tyłu i do przodu. Z bliska już nieco mniej wyglądała na starą lokomotywę, a więcej na to, czym była w istocie: kupę chrustu z Kazikiem Chrabalem pod spodem.
— O rany… — jęknął grobowy głos. Dochodził jakby z głębi ziemi i brzmiała w nim najczarniejsza skarga, zdolna obudzić litość w granitowym posągu.
Ale drużynowy to nie posąg. Skarga nie przystoi „Wężom”, nawet jeśli chwilowo przebywają wewnątrz kupy chrustu. Nic dziwnego, że twarz Olika ściągnęła się w surowym grymasie. Jego prawa brew powędrowała do góry, co czyniła zawsze, ilekroć druh komendant miał przemówić w całej powadze swego autorytetu i swych dwudziestu z górą lat.
— Co tam znowu?!
Na dźwięk tego głosu w kupę chrustu wstąpiło nowe życie. Zafalowała gwałtownie, po czym uniosła się o kilka centymetrów, odsłaniając utkwioną w piachu parę niebieskich trampek.
— Nic, druhu… — zabrzmiał zduszony szept. Równocześnie Kazik raźno ruszył do przodu.
— Uważaj! — wrzasnął Olik. O ułamek sekundy za późno. Głos drużynowego nie opadł jeszcze z wierzchołków sosen, kiedy niebieskie trampki osiągnęły przeciwległy kraniec ścieżki, gdzie czekał już na nie okazały pień zwalonego przez burzę drzewa. W niebo uderzył rozpaczliwy krzyk, przy którym poprzednie „o rany” brzmiało niemal jak pogodna piosenka. Chruściana wieża strzeliła raptownie w górę i opisawszy w powietrzu szeroki łuk, runęła na ziemię, napełniając las przeraźliwym, złowieszczym trzaskiem. To co przedtem ukazywało się nieśmiało przy samej powierzchni ścieżki, teraz sterczało dumnie w całej okazałości niby dwa powiewające na wietrze proporce. Nie da się ukryć, że to coś bardzo przypominało niebieskie trampki, tyle że oglądane z dość niezwykłej, powiedziałbym: odwrotnej, perspektywy.
— No właśnie… — burknął drużynowy, przytakując sobie ruchem głowy. Odczekał chwilę, by policzyć tańczące wśród pękających gałązek kończyny druha Chrabala, po czym, stwierdziwszy, że żadna z nich nie utraciła przyrodzonej sprężystości, dorzucił z przekąsem:
— Łamaga…
Ta obelga zdopingowała Węża do zdwojenia wysiłków w celu odzyskania pozycji pionowej. Na skutek tego jego odpowiedź została zagłuszona gwałtowną strzelaniną, jakby stary słoń gramolił się w ogromnym blaszanym pudle, wypełnionym kapiszonami.
Olik obrzucił ostatnim, nieżyczliwym spojrzeniem miejsce krótkiej potyczki niebieskich trampek z sosnowym pniem, po czym odwrócił się i ruszył przed siebie. Przeszedłszy kilka kroków, zatrzymał się jednał ponownie, jakby tknięty jakąś nową myślą.
— Widziałeś Jarka? — rzucił przez ramię, nie oglądając się.
Trwało chwilę zanim za jego plecami umilkły odgłosy kotłowaniny. Wreszcie nastała cisza.
— Nie, druhu… — zabrzmiał zdyszany, niemniej już pełen urażonej godności głos Kazika. — A co, znowu wyparował? Pewnie śpi w jakiejś dziurze, jak zwykle…
Pięć minut później drużynowy stanął na skraju wysokiej, stromej skarpy, porosłej kępami kłującej trawy. U jego stóp leżał obóz. Rozłożył się na płaskim, piaszczystym cypelku, osłoniętym od zachodu ruinami dwóch potężnych bunkrów. W tej okolicy widok tych ostatnich był czymś zwyczajnym. W ostatnim roku drugiej wojny światowej biegła tędy pancerna linia Wału Pomorskiego. Przez wiele dni z tysięcy strzelnic takich właśnie bunkrów hitlerowcy pluli ogniem dział i karabinów maszynowych do nacierających polskich i radzieckich żołnierzy. Od Wałcza przez Człopę po Dobiegniew oraz dalej na północ, do Mirosławca i Drawska, lasy dziś jeszcze pocięte były jak pajęczyną gęstą siecią rowów przeciwczołgowych i okopów, łączących owe mroczne, ślepe, posępne budowle. Ich żelbetowe stropy, przeważnie zwalone i pokruszone, porastały teraz zielskiem. Niektóre z nich, lepiej zachowane, wabiły przechodniów tajemniczymi czeluściami wyzierającymi zza uchylonych pancernych drzwi. Takie drzwi zawsze obiecują przygodę, nie zawsze jednak spełnienie tej obietnicy przynosi pożądane skutki. Pół biedy, jeśli wdepnie się tylko w pułapkę pozostawioną przez poprzedników, których jednak zapędziła do bunkra nie żądza wiedzy, a nieubłagana konieczność. Gorzej, kiedy z mroku wyłoni się nagle stalowa belka, i to akurat na wysokości wietrzącego przygodę nosa. Całkiem źle, jeżeli po omacku trafi się stopą w betonową rozpadlinę. Wtedy pozostaje tylko liczyć na własne struny głosowe oraz na to, że ktoś, kto przypadkiem błąka się w pobliżu, pojmie, o co chodzi i pośpieszy z pomocą.
Nie bez powodu przypomnieliśmy teraz właśnie niebezpieczeństwa grożące badaczom starych bunkrów. One to bowiem, to znaczy niebezpieczeństwa, nie bunkry, przewijały się przez wyobraźnię druha Aleksandra, kiedy tak stał nad urwiskiem na skraju puszczy i wodził wzrokiem po rozłożonym w dole obozie.
Olik nie bał się jeziora, chociaż jego brzeg świecił srebrnymi blaszkami w odległości zaledwie piętnastu metrów od namiotów. Warunkiem przyjęcia na obóz było posiadanie karty pływackiej i drużynowy sam osobiście sprawdził, że jego Węże w wodzie przeobrażają się w węgorze. Nie, myśląc o powierzonych jego opiece chłopcach, Olik nie bał się jeziora. Bał się natomiast bunkrów. Nie tych u stóp wysokiej skarpy, w najbliższym sąsiedztwie obozu. Te były rozwalone ciężkimi pociskami, a pokruszone płyty betonu skutecznie zagradzały wejście do podziemi, jeśli w ogóle zostały tam jeszcze jakieś podziemia. Niepokoiły go inne, rozsiane po okolicznych lasach. Dlatego każda przeciągająca się nieobecność któregoś z wodniaków napawała go troską, która tak długo wierciła mu dziurę w brzuchu, aż opuszczał swoją „generalską” ławeczkę przed namiotem i sam szedł posłuchać, co w trawie piszczy. A raczej czy coś nie piszczy spod trawy. I dlatego właśnie stał teraz tu, na górze, po bezskutecznym, jak dotąd, choć wcale nielichym marszobiegu przez najbliższe rejony Puszczy Drawskiej, zamiast pozostawać w obozie i gospodarskim okiem oraz stosownymi komendami „pomagać” chłopcom przygotowującym wieczorne ognisko.