Выбрать главу

Pomieszczenie, do którego trafił w tak dramatycznych okolicznościach, nie przekraczało wielkością wnętrza przeciętnej łazienki. Poza prostokątnym ni to stołem, ni tapczanem, na którym leżał, znajdował się tu tylko ustawiony w rogu jakiś nieduży, jak gdyby kredens czy pulpit, opatrzony mnóstwem kolorowych przycisków. Równie dobrze mógłby to być na przykład instrument muzyczny, gdyby oczywiście sterujące pojazdem automaty miały zwyczaj przygrywać sobie po kolacji. Poza tym przedmiotem wnętrze kabiny było zupełnie puste. Lekko zaokrąglone ściany, pozbawione jakichkolwiek uchwytów, ozdób, czy innych sprzętów świeciły. Sączący się z nich blask był jednak łagodny. Miał delikatne, bladoróżowe zabarwienie i stwarzał złudzenie ciepła. Innego źródła światła w kabinie nie było.

Wodząc spojrzeniem po tych poświęcających matowo ścianach, Jarek uprzytomnił sobie nagle, że nie ma w nich żadnych drzwi, ba, żadnego, najmniejszego nawet otworu. To odkrycie zmroziło go w pierwszej chwili. Czyżby ta kabina, a może i cały pojazd obcych miał się okazać pułapką bez wyjścia?

— Nonsens — mruknął pod nosem. — Skoro potrafili mnie tu wsadzić, to tak samo na pewno potrafią i wydostać, gdy tylko, oczywiście, przyjdzie im na to ochota…

— Proszę powtórzyć — zabrzmiał natychmiast znajomy głos. — Nie zrozumieliśmy?…

Jarek uśmiechnął się. W dalszym ciągu czuł się wspaniale. To znaczy, odrobinę zbyt wspaniale, jeśli się nad tym zastanowić. Ale jak tu się zastanawiać, kiedy komuś jest po prostu lekko na sercu, jak nigdy dotychczas i nie ma takiej rzeczy na świecie, czy choćby wszystkich możliwych światach, która byłaby w stanie zmącić jego dobre samopoczucie.

— Nic nie mówiłem — rzucił wesoło. — To znaczy — poprawił się — o nic cię nie pytałem…

W odpowiedzi przystawka mruknęły coś niezrozumiale. Zabrzmiało to jak „zawracanie głowy” czy tak jakoś. Chłopiec zaśmiał się głośno i już otwierał usta, żeby powiedzieć coś wesołego, co powinno udobruchać jego niewidzialnego rozmówcę, kiedy nagle spostrzegł, że sufit kabiny zaczął się dość szybko obniżać.

Jeszcze sekunda, dwie i spocznie na nim całym swoim ciężarem…

— Halo!! — zawołał gorączkowo. — Co się dzieje?! Co robicie?!

— Stan nieważkości — zabrzmiała natychmiast lakoniczna odpowiedź. — Uprzedzaliśmy cię, że statek jest bezzałogowy i nie ma sztucznego pola grawitacyjnego…

— Moja głowa! — krzyknął przeraźliwie chłopiec, czując już na czole dotyk nieubłaganie nacierającej z góry płaszczyzny. Odruchowo skulił się w sobie, oczekując bólu, który jednak nie nastąpił. Zamiast tego sufit, musnąwszy jego włosy, począł się z powrotem oddalać, co prawda bardzo powoli i jak gdyby lekko falując.

— Stan nieważkości — powtórzyły z uporem przystawka. — Ostrzegaliśmy, żebyś się nie ruszał…

Jarek spojrzał w dół i zbaraniał. Że też od razu nie przyszło mu to na myśl! Tyle razy oglądał przecież w telewizji i na filmach kosmonautów unoszących się w powietrzu i wykonujących niezdarne, zwolnione ruchy, jakby to powietrze było morzem, a oni wyrwaną z dna kępą wodorostów. A teraz sam, nie wiedząc kiedy, powędrował pod sufit, któremu naturalnie ani się śniło obniżać, czy w ogóle ruszać z miejsca. To tylko on wzleciał, jak nadmuchany gazem balonik. A że unosząc się do góry nie zmienił pozycji, w której leżał, to znaczy na wznak, i widział tylko nad sobą sklepienie kabiny wciąż bliżej i bliżej, więc musiał pomyśleć, że to sklepienie wali mu się na głowę. Bądź co bądź, człowiek nie jest przyzwyczajony do tego, żeby spadać pod górę, bo tak chyba należałoby się wyrazić.

Ostrożnie, wystrzegając się jakiegokolwiek gwałtowniejszego ruchu, spróbował przekręcić się twarzą w dół. Poszło nadspodziewanie gładko. Kiedy tak koziołkował, jak na zwolnionym filmie, ponownie przywarł do sufitu, tym razem plecami. Przylgnął do jego gładkiej powierzchni szeroko rozczapierzonymi palcami i starał się jej przytrzymać, tak żeby tam pozostać. Po kilku sekundach, mógł już o sobie powiedzieć, że siedzi. A po kilku następnych poczuł się na tyle pewnie, że podciągnął nogi i objął rękami kolana. Wszystko zależy od punktu, z jakiego się coś obserwuje. Ktoś, kto przyjrzałby się teraz Jarkowi stojąc na głowie, byłby przekonany, że chłopiec po prostu rozsiadł się wygodnie na podłodze. A przecież w stanie nieważkości, to znaczy poza Ziemią, czy w ogóle z dala od jakiegokolwiek ciała niebieskiego, tam gdzie ustaje już wpływ jego przyciągania, czyli grawitacji, stanie na głowie jest pozycją równie naturalną jak każda inna. Wspaniała rzecz, kiedy się pomyśli na przykład o sali gimnastycznej…

Ale w tej chwili Jarek nie myślał o sali gimnastycznej. Zastanowiło go natomiast co innego. Mianowicie ten idealny spokój panujący w wypełnionej łagodnym światłem kabinie. Zupełna cisza, jakby jajowaty pojazd poruszał się bez jakiegokolwiek napędu. Zrodziły się w nim pewne podejrzenia.

— Czy my lecimy? — spytał.

— Tak — odpowiedział natychmiast niewidoczny głośnik.

— Dlaczego tak cicho?

— Napędy fotonowy i grawitacyjny działają bezgłośnie — pośpieszył z wyjaśnieniem komputer. — Natomiast napęd chemiczny włącza się tylko w sytuacjach awaryjnych…

Aha. Fotonowy, grawitacyjny i chemiczny. Coraz lepiej. No trudno, może kiedyś dowie się, co to wszystko znaczy. Jeśli, oczywiście, ziemscy profesorowie będą w stanie rozszyfrować te pojęcia. Ale chyba tak. Ojciec użył kiedyś określenia „fotonowy”. I to bodaj właśnie wtedy, kiedy była mowa o napędzie przyszłych rakiet kosmicznych. Tylko że Ziemia nie ma jeszcze takich rakiet. A ci tutaj, tak. W tym właśnie cała różnica. Chociaż nie, nie cała. Tych różnic musi być wiele. Skoro budują bazy w obcych układach planetarnych, konstruują automaty, które odwalają za nich całą robotę, nie wyłączając badania cudzych światów, skoro wreszcie potrafią tak gładko posługiwać się mową mieszkańców tych światów, istot pod każdym względem innych niż oni sami… A może nie są aż tak bardzo inni?…

Jarek skupił się. Pomyślmy spokojnie… Leżanka, na której spoczywał, kiedy go leczono, mogła od biedy powstać na Ziemi. Była w sam raz. Ten kask, który obejmował jego głowę… trudno przypuścić, żeby akurat dla niego sporządzili na poczekaniu specjalną aparaturę… ciekawe…

— Skąd jesteście? — spytał podnieconym głosem. — To znaczy, gdzie mieszkają ci, którzy zbudowali ten statek?

Tym razem znowu odpowiedź kazała na siebie chwilę czekać. Niezbyt długo, ale zawsze te kilka sekund.

— Pojazd powstał w automatycznej stoczni, w bazie — padło wreszcie. — Budową kierował komputer numer jeden zero…

— Wiem, wiem — przerwał Jarek. — A ci, którzy zbudowali ten komputer? Chodzi mi o żywych ludzi… to jest — zreflektował się — żywe istoty… Jak się nazywa układ słoneczny, gdzie powstała wasza cywilizacja?…

Cisza.

Chłopiec odczekał chwilę, po czym powtórzył pytanie.

— Informacja blokowana — szczeknął głos, który nagle stracił przyjacielskie brzmienie. — Żałuję… pośpieszył złagodzić wrażenie. Co mu się zresztą nie udało.

— Co to znaczy? — zimno spytał Jarek.

Cisza. Jakby przystawka nagle ogłuchły.

A więc nie. Wszelka poufałość, do jakiej ewentualnie skłonne byłyby się posunąć komputery obcych, nie sięga poza martwe urządzenia. Poza maszyny. Zabawa kończy się w momencie, kiedy przychodzi mówić o ludziach. Czy jak tam oni siebie nazywają.

Po raz pierwszy, od kiedy uzyskał przytomność, Jarek poczuł się w tym przyjaznym na pozór otoczeniu naprawdę obco. Co zresztą nie znaczy, że gorzej. Szampański humor nadal nie opuszczał go ani na chwilę. „Kuracja”, którą przeszedł, spowodowała widać jakieś bardziej trwałe zmiany w jego usposobieniu. A poza tym co innego wiedzieć coś, a co innego przejmować się tym czymś. Prawdę powiedziawszy, Jarka niewiele obeszło, że twórcy tego wszystkiego, co go tutaj otacza, pragną pozostać nieznani.