Выбрать главу

Jarek czekał spokojnie, wodząc wzrokiem po pozbawionych drzwi ścianach. To ładnie z ich strony, że świecą, ale teraz oczekuje od nich czegoś więcej. Mianowicie, żeby zechciały go jeszcze wypuścić. Chyba, że obcy postanowili przetrzymać go w tej właśnie komórce aż do momentu ponownego startu statku. Czyli tak długo aż z tej ich Centrali” nie przyjdzie cynk, że można go już odesłać na Ziemią.

Zaledwie zdążył to pomyśleć i zaprzeczyć szybko samemu sobie, jedna z węższych ścian prostokątnej kabiny zniknęła. Przed Jarkiem otworzył się krótki, szeroki korytarz, zamknięty zwykłymi drzwiami. To znaczy niemal zwykłymi. Bowiem tam gdzie drzwi, do jakich my jesteśmy przyzwyczajeni, mają klamki czy gałki, w tych błyskało błękitne światełko. W jego migotaniu było coś szczególnie przyciągającego uwagę, powiedziałbym, coś wesołego.

Jarek nie wahał się ani chwili. Przekroczył próg, który tworzyły dwie szczelnie przylegające do siebie metalowe listwy, i ruszył w głąb korytarza. Kiedy zbliżył się do owych przyzywających błękitnym światłem drzwi, te stanęły przed nim otworem.

— Tylko tak dalej — bąknął pod nosem. — Nawiasem mówiąc — dodał, podnosząc głos — teraz nie musicie już chyba odbierać żadnego namiaru? Nie miałbym nic przeciwko temu, żeby ktoś się do mnie odezwał…

Przystanął w otwartych drzwiach i czekał na odpowiedź. Ale czekał na próżno. Wszystkie głosy, które przedtem wypełniały wnętrze maleńkiej kabiny, zawieruszyły się gdzieś, przepadły. Chłopcu zrobiło się nieswojo. To śmieszne, jak łatwo człowiek przyzwyczaja się do najbardziej nawet niezwykłych sytuacji, jeśli tylko ma z kim pogadać o swoich wrażeniach, usłyszeć w czyimś głosie odbicie swoich własnych wątpliwości lub choćby ich zaprzeczenie. Niechby to nawet był głos maszyny i to maszyny zbudowanej nie przez ludzi. Ale ona słuchała, co mówił, i wkładała w rozmowę z nim całą swoją pamięć i wiedzę, a więc wszystko, co miała najlepszego. Teraz, wobec ciszy panującej w otwartej przed nim hali, Jarek poczuł się nagle osamotniony.

Bo to była hala. W dodatku nie oświetlona. Wzrok grzązł w ciemności, obojętnie, czy spoglądało się w górę, w dół czy leż na boki, nie znajdując nigdzie kresu wędrówki, nie napotykając na żadną widoczną przeszkodę. Tylko na wprost od progu, który tutaj był zaledwie zaznaczony łagodną wypukłością, biegł w mroczną przestrzeń poziomy, niezbyt szeroki, stalowy pomost, wyłożony warstwą czegoś, co przypominało gumę. Na jego przedłużeniu, naprzeciw drzwi, w których stał chłopiec, błyszczało błękitne światełko, takie samo jak to, które przed chwilą wywabiło go z jego klatkowej kabiny.

— Droga — bąknął półgłosem.

Rzeczywiście, błękitny ognik zdawał się wskazywać drogę. Było w nim coś takiego, jak w zielonych światłach na skrzyżowaniach ulic w ziemskich miastach. Sygnał zgody i bezpieczeństwa. A może — przemknęło Jarkowi przez myśl — u nich rzeczywiście błękitne światło znaczy to samo co u nas zielone?…

Bez zastanowienia wszedł na pomost i ruszył w kierunku wskazanym przez ów przyjazny sygnał. Był to zresztą jedyny kierunek jaki mógł wybrać. Pomost, dudniący głucho pod jego stopami, sam prowadził go do celu drogą wytkniętą pomiędzy dwiema wysokimi poręczami. Na prawo i lewo pod płytą pomostu czaiła się nieodgadniona, mroczna głębia. Strop hali również nadal pozostał poza zasięgiem wzroku.

Wskazujące kierunek światełko było już bardzo blisko, kiedy nagle zaczęło się obniżać. Chłopiec chciał się zatrzymać, ale z rozpędu zrobił jeszcze krok do przodu. O ten jeden krok za dużo. Stopa Jarka, zamiast znaleźć pewne oparcie w elastycznej powłoce pomostu trafiła bowiem w próżnię. Błękitna lampka była już nisko w dole.

— Halo! — zabrzmiał w mrocznej przestrzeni zduszony okrzyk chłopca. Odezwało się jakieś nikłe, nieśmiałe echo, które natychmiast zgasło. Zresztą, i na odpowiedź i na jakąkolwiek pomoc było za późno.

Jarek wymachując rozpaczliwie ramionami, spadał na oślep w zdradziecką próżnię, która otworzyła się tam, gdzie pomost łączący statek z pomieszczeniami jego bazy nie powinien był się jeszcze skończyć.

— Halo! — krzyknął już ciszej i umilkł. Odruchowo wtulił tylko głowę w ramiona i wysunął przed siebie ręce, żeby trochę przynajmniej złagodzić nieuchronny upadek. Hala jest ogromna, prawda, ale gdzieś przecież się kończy. Nawet jeśli obcy wyścielili jej dno pierzynami, upadek z tej wysokości…

W tym momencie Jarek zdał sobie sprawę, że dzieje się z nim coś dziwnego. Przecież był już na ziemi… to znaczy na lądzie, nie w przestrzeni, gdzie człowiek może sobie bezkarnie zamienić sufit w podłogę. A jednak spadał zdecydowanie za wolno… coraz wolniej… Co jest, u licha, jego nogi, dotychczas wierzgające w kierunku niewidocznego stropu hali, nagle znalazły się przed jego oczami. Nie znaczy to, że Jarek przybrał pozycję poziomą, co to, to nie. Zawisł po prostu w powietrzu zgięty wpół jak scyzoryk. Jeszcze kilka sekund spływał w dół, coraz wolniej, jak ciężarek umocowany na bardzo dziwnej wadze, której druga szala została już dostatecznie obciążona, po czym znieruchomiał. Przez chwilę tkwił jak skamieniały, nie myśląc o niczym i czekając, co będzie dalej. Wreszcie zaczął się niecierpliwić. Dobrze, że nie zawrze bliższej znajomości z podłogą tej pogrążonej w mroku budowli, ale… wszystko ma swoje granice. Cierpliwość mężczyzny tkwiącego nieruchomo w idiotycznej pozycji, zatrzymanego w locie przez niewidoczną i niewyczuwalną siłę także.

— Halo! — zawołał po raz trzeci. Tym razem głos dopisał mu w pełni. Brzmiało w nim wprawdzie coś jakby wołanie o pomoc, ale i wyraźna nuta urażonej ludzkiej godności.

— Chodź tutaj — zabrzmiał niespodziewanie w odpowiedzi czysty damski głos, jakby tylko przytłumiony wielką odległością. A to co znowu? Baby? Tutaj?

— Co?! — nie wytrzymał. — Kto?…

W tej samej chwili uprzytomnił sobie, że w gruncie rzeczy nie ma znaczenia, kto do niego mówi. Ważne jest raczej, czego ten ktoś od niego chce. Długo się o podobnych przygodach opowiada, ale w rzeczywistości od momentu kiedy pod stopami Jarka skończył się raptownie pomost, upłynęły dwie, może trzy sekundy. A te wszystkie myśli? No cóż, w pewnych sytuacjach myśli się szybko. A jeszcze szybciej przelatują człowiekowi przez głowę jakieś strzępy wrażeń, pomysłów, porównań i zbędnych na ogół wiadomości, nie zasługujących na nazwę myśli.

Krótko mówiąc, dopiero ten damski głos, który tak niespodziewanie odezwał się tam w górze, przywrócił chłopcu równowagę umysłu. Bo o równowadze ducha za wcześnie byłoby mówić, pomijając już zupełnym, dyskretnym milczeniem równowagę ciała.

— Mam iść? — spytał Jarek niedowierzającym tonem. — Jak to, iść?…

Powątpiewanie, z jakim powiedziano te słowa, było na miejscu. Spróbujcie kazać iść człowiekowi zawieszonemu na szczycie wieży w długiej, workowatej sieci. A co dopiero kiedy nie ma żadnej wieży, sieć składa się z nie istniejących oczek, a sam człowiek ma dookoła siebie nieziemską budowlę, w dodatku pogrążoną w absolutnej ciemności.

— Spokojnie — spłynął z tej ciemności ten sam damski głos. — Idź prosto do niebieskiego światełka…

Chłopiec odruchowo poszukał wzrokiem lampki.

Spadając, zostawił ją wysoko w górze. Nie tak wysoko jednak, jak mu się dotąd zdawało. Jeśli w tej sytuacji może być mowa o prawidłowej ocenie wysokości, połyskiwała zaledwie jakieś piętnaście metrów wyżej.

Iść, to iść — pomyślał chłopiec, unosząc nogę. Jego ciało zareagowało na to niespiesznym wywinięciem pełnego koziołka wokół własnej poprzecznej osi. Ponownie zawisł głową w dół, tracąc z oczu nawet owo zbawcze niebieskie światełko.