Выбрать главу

— Nie mogę iść! — wrzasnął ze złością. Gdyby się przez moment zastanowił, musiałby dojść do wniosku, że to rozdrażnienie, choćby nawet uzasadnione, zawdzięczał także — jak to dziwnie bywa z ludzkimi nastrojami — uspokajającej kuracji, jaką zaaplikowali mu obcy. Inaczej nie mógłby się zdenerwować. Inaczej po prostu musiałby się bać. Przyznajcie, że miał prawo.

Tak jednak, jak się rzeczy miały, owo poirytowanie nie tylko przyszło w porę, ale przyniosło również pozytywny skutek.

— No to poczekaj spokojnie — odezwał się pojednawczym tonem ten sam wysoki głos niewidocznej kobiety. — Zaraz będziesz tutaj…

Jarek nie odpowiedział. Po pierwsze, co właściwie było do odpowiedzenia, a po drugie… Komputer przemawiał przedtem wszystkimi głosami naraz… niech będzie. Powiedzmy; że szukał sposobu najlepszego porozumienia się z obcym pasażerem. Ale ten głos, teraz nie należał ani do matki chłopca ani do żadnej z jego krewnych płci pięknej, ani żadnej koleżanki… a mimo to skądś był przecież Jarkowi znany. Do żadnej koleżanki?… zaraz…

Niestety, wszelkie dalsze próby identyfikacji tego damskiego głosu, który rozbrzmiewał gdzieś tam w górze jakby tylko po to, żeby odwrócić uwagę Ziemianina od niewesołej w gruncie rzeczy sytuacji, w jakiej się znalazł, musiały ulec odroczeniu. W tym momencie chłopiec uczuł bowiem, że zaczyna płynąć w górę. Początkowo nie zdawał sobie sprawy, czemu zawdzięcza ten osobliwy ruch, po czym nagle poczuł na twarzy prąd powietrza. Uruchomili jakiś wentylator — powiedział sobie w duchu. Pomyślał, że jest dla ich maszyn czymś w rodzaju pojedynczego kwiatka dmuchawca, ale nie zdążył zgorszyć ani też oburzyć się tą myślą, bo właśnie tuż przed sobą ujrzał ową upragnioną niebieską lampkę, o której wiedział, że wyznaczała drogę. Czy bezpieczną, to inna rzecz. Ale… mimo wszystko nic mu się przecież nie stało.

— Pomost się podnosi, kiedy ktoś dochodzi do drzwi — pouczył go ów znajomy i nieznajomy równocześnie głos, którego źródło jakby się oddaliło od miejsca, z którego kobieta przemawiała do tej pory. Ostatnie kroki robi się na poduszce powietrznej… padło jeszcze, jakby to wyjaśniało już wszystko.

Poduszce powietrznej, proszę. Jarek słyszał, rzecz prosta, o poduszkowcach. Po pierwsze jednak nie przypuszczał, że samemu przyjdzie mu udawać jeden z nich, a po drugie…

— Nikt mnie nie uprzedził — mruknął z wyrzutem usiłując wgramolić się na próg, a raczej krawędź jakiejś platformy, w miejscu, do którego powinien był go doprowadzić wychodzący ze statku pomost. Pomimo że ta krawędź stała się widoczna w nikłym świetle niebieskiej lampki nie było to wcale takie proste, jak mogłoby się zdawać. Wszelkie próby znalezienia oparcia dla stóp czy dłoni kończyły się niezmiennie fatalnym koziołkowaniem w powietrzu. Ciało chłopca dokładnie i całkowicie wymykało się spod jego kontroli, a sytuację pogarszał fakt, że wszystko to działo się w ślamazarnym tempie, jak na paradoksalnie zwolnionym filmie. Spróbował raz i drugi, w końcu udało mu się nawet przytrzymać palcami krawędzi płyty, ale te palce pozostały tam tylko przez ułamek sekundy, po czym odbiły się jak delikatne sprężynki i Jarek ponownie powędrował nogami w górę, machając przed sobą rękami, co dla kogoś patrzącego z boku musiało przedstawiać widok nader frapujący, a nawet godny uwiecznienia na zdjęciu. Na szczęście było ciemno. No a poza tym nikt nie patrzył z boku. W każdym razie nikt taki, kto potem mógłby zabawiać towarzystwo opowiadaniem o powietrznych wyczynach Węża.

— Pomóż mi — wykrztusił wreszcie, zrzucając pychę z serca. Niestety, ten heroiczny gest nie zdał się na nic. Nikt nie odpowiedział. Ani komputer, choćby wszystkimi możliwymi głosami naraz, ani ta, która radziła mu przedtem „iść”. Może i dobrze się stało. Bo w końcu po którymś kolejnym salcie Jarek wylądował wreszcie tuż pod niebieską lampką, opadając na płytę czy też dalszą część pomostu, już należącą do bazy, a nie zawieszoną nad nieodgadnioną głębią. Chwilę leżał na brzuchu, bezwiednie poruszając jeszcze przed sobą rękami, po czym oprzytomniał, podciągnął się metr dalej od krawędzi i ostrożnie wstał. Obejrzał się z niesmakiem za siebie, a kiedy ponownie odwrócił głowę, nie ujrzał już wskazującej drogę lampki. Zamiast niej widniały szeroko otwarte drzwi prowadzące do wnętrza budowli. Jarek nie zastanawiając się przeszedł przez nie i zatrzymał się. Co się właściwie stało? Spadał, ale nie spadł. Pofikał w powietrzu nogami i wrócił. Kazali mu „iść”, a potem widząc, jak sobie poczyna, załatwili sprawę za niego. No, dobrze. Niech będzie, że dobrze. A ten głos?

Tak, ten głos był z pewnością czymś, nad czym warto było się zastanowić. Może jednak nie teraz. Na razie trzeba iść dalej. Po pierwsze, warto zobaczyć, co oni mają tam, dokąd chcą go zaprowadzić, a po drugie, chociaż takie sprawy jak troska o własne bezpieczeństwo nie wchodzą w rachubę, nie od rzeczy będzie mieć tę przepaść z jej urwanymi pomostami i „poduszkami powietrznymi” nieco dalej za plecami.

Chłopiec ruszył do przodu w kierunku następnej niebieskiej lampki, oznaczającej wejście do dalszych pomieszczeń bazy, które to wejście szeroko otwarło się na przyjęcie gościa z Ziemi. Dalej był krótki korytarz zakończony następnymi drzwiami. I one, podobnie jak poprzednie, otworzyły się bez szmeru, kiedy Jarek przybliżył się do nich na odległość dwóch metrów. Przekroczył je z uczuciem, że wszystko to, co mu się przydarzyło, w rzeczywistości wygląda zupełnie inaczej, mianowicie, że nie ma i nigdy nie było żadnego jajowatego statku, jego komputerów i drogi przez międzyplanetarną próżnię, a tylko jakaś dobra wróżka zamieniła go nie wiedzieć kiedy w potężnego króla. Stanęła mu przed oczami scena z jakiegoś filmu historycznego czy bajki, kiedy to właśnie taki potężny król kroczy sobie przez swój ogromny pałac, z jednej komnaty do drugiej i wszędzie drzwi same się przed nim otwierają, ukazując kolejne sale, wykładane marmurami i błyszczące od złotych świateł. Przystanął nawet, to znaczy nie król, tylko Jarek żeby sprawdzić, czy przypadkiem z jego ramion nie spływa wspaniała monarsza szata podbijana gronostajami. Ale nie. W dalszym ciągu miał na sobie drelichową bluzę swojego mundurka i wyświechtane, jak trzeba, dżinsy. Toteż nie poświęcił temu skromnemu strojowi więcej uwagi, niż na to zasługiwał. Po prostu ruszył dalej.

Za kolejnymi drzwiami zrobiło się jaśniej. Ze ścian płynęło takie samo łagodne, różowawe światło, jakie wypełniało wnętrze kabiny. Znajdowało się tu półkoliste, niezbyt wielkie pomieszczenie, pozbawione jakichkolwiek sprzętów. Po obu stronach widniały tylko ciemniejące na rozświetlonym tle płyty pojedynczych drzwi. Te nie były wyposażone w żadne zapraszające lampki. A może nie zapalono ich tylko.

Na wprost wejścia zaczynał się prosty korytarz, zakończony w głębi jakąś różnobarwną płaszczyzną, przypominającą wiszący na ścianie obraz. Jarek postał chwilę medytując, po czym niezdecydowanym krokiem ruszył prosto przed siebie. Natychmiast jednak przystanął znowu. Potrząsnął głową i zawrócił, skręcając ku najbliższym drzwiom. Postanowił zajrzeć wszędzie po kolei.

Nie zrobił jednak nawet dwóch kroków, kiedy drzwi, ku którym zmierzał, błysnęły ostrym, pomarańczowym światłem. Było tak jaskrawe, rażące i jakby odpychające zarazem, że chłopiec zatrzymał się jak wryty. Blask zelżał nieco, ale nie ustąpił. Jego źródło leżało dokładnie w tym samym miejscu, z którego poprzednio mijane drzwi wysyłały światło błękitne.

— Nie wolno — burknął Jarek. — Stop. To znaczy stop — upewnił sam siebie.

Rzeczywiście. Jeżeli dobrze odgadł znaczenie tamtych „zapraszających” świetlnych sygnałów, ten mógł, a nawet musiał, stanowić ich zaprzeczenie. Wymowa jego kłujących, natarczywych promieni była dostatecznie zrozumiała.