Cofnął się, rozejrzał ponownie, po czym już wolniejszym krokiem ruszył ku drugim drzwiom znajdującym się w salce, dokładnie naprzeciw pierwszych. Sytuacja się powtórzyła. Znowu przeraźliwy pomarańczowy błysk, znowu wrażenie surowego zakazu postąpienia choć jeden krok dalej tą samą drogą.
A więc pomieszczenia za drzwiami wychodzącymi do oświetlonego holu okazały się niedostępne. Jarek jeszcze raz potrząsnął głową, jakby dając komuś znak, że przyjął do wiadomości wszystko, co zostało mu powiedziane, i zawrócił w stronę korytarza. Przyszło mu do głowy, że już tam, w przecince, kiedy biegnąc ku polance, na której dostrzegł przedtem jajowatą konstrukcję, po raz pierwszy został oślepiony pomarańczowym światłem, pochodzącym nie wiadomo skąd, że to mianowicie już wtedy mogło być… ostrzeżenie. Ten okrzyk „stój”, tak dziwnie podobny do głosu Olika… Kto wie? Może to wszystko miało go tylko przestrzec przed niebezpieczeństwem? Jeśli to prawda, co powiedziano mu potem w kabinie, że wcale nie chcieli zabierać go z Ziemi?
Im dłużej nad tym rozmyślał, tym bardziej ta nowa wersja wypadków, jakie rozegrały się dziś rano na polance z trzema bunkrami, wydawała się Jarkowi prawdopodobna. Ale skoro tak, to tym bardziej nie ma się czego bać. Obcy, kimkolwiek są, dokładają starań, żeby oszczędzać ludziom przykrości związanych z ich pobytem na Ziemi. A że nie zawsze to im się udaje… to już inna sprawa. Tak samo chyba będą postępować i tutaj.
Zresztą, i tak się nie bał. W dalszym ciągu odczuwał ciekawość, podniecenie, nawet coś na kształt radości. Słowem, wszystko, prócz strachu. „Kuracja” zrobiła swoje. I robi nadal.
Posuwając się w głąb korytarza chłopiec w dalszym ciągu mijał jedne po drugich drzwi, ale nie próbował się już do nich zbliżać. Miał przeczucie, że obcy nie pozostawią go jego własnemu losowi.
I tak też się stało. To, co wydało mu się obrazem, kiedy patrzył z daleka, ta jakaś barwna płyta, w miarę jak się do niej zbliżał, była coraz jaśniejsza. I przestawała być obrazem. Stawała się natomiast tym, czym była w istocie, to znaczy przeźroczystą ścianką, na pierwszy rzut oka pozbawioną jakiegokolwiek przejścia. A barwne plamy, przypominające namalowany pejzaż należały do pomieszczenia, które znajdowało się poza nią.
Jarek dotarł do tej przeszkody i nie znajdując nigdzie żadnego ostrzegawczego światła czy innego znaku, pchnął ją lekko. Ustąpiła od razu, odsłaniając przestronne, mroczne wnętrze. Panujący w nim półmrok nie przeszkadzał jednak chłopcu zorientować się w kształcie i wielkości pomieszczenia. Wszedł śmiało do środka i rozejrzał się.
Sala była olbrzymia. Jej ściana, ta w której znajdowało się zamaskowane wejście, miała chyba ze trzydzieści metrów długości. Do niej przylegała druga, krótsza, odchodząca pod kątem prostym. I, co najciekawsze, te dwie ściany łączyła trzecia, półkolista i wybrzuszona jak drzewce wielkiego łuku.
Dwie proste ściany były gładkie i ciemne. Trzecia natomiast, ta zaokrąglona, połyskiwała drobniutką, nieregularną mozaiką, jakby ktoś niedbale posypał ją złotym pyłem, który przylgnął do jej powierzchni. Właśnie niedbale, ponieważ ten pył rozsypano bardzo nierównomiernie. Na ciemnogranatowym tle widniały większe i mniejsze skupiska świetlistych okruszek, gdzieniegdzie układały się jakby w dziwne, niedokończone wzory, to znowu gęstniały w zbite gromady, podobne do kłębów waty lub wydłużonych obłoków. Nie brakło też pojedynczych świetlików jaśniejszych niż inne, jakby kilka drobinek złocistej substancji zlepiło się tam ze sobą, tworząc grudki wielkości ziarenek piasku. Wreszcie w dwóch czy trzech miejscach widniały nie tak już jasne, ale za to wielkie przy tamtych, bladożółte krążki, przypominające blaszki, jakimi wiejskie dziewczęta wyszywają swoje świąteczne stroje.
Wszystkie te pyłki i ziarenka mrugały, zmieniając nieustannie siłę światła, jakby coś stale od nowa wprawiało je w delikatne drżenie. Tylko największe z nich trwały nieruchomo, zadowalając się swoim bladawym blaskiem, obojętne i aż nazbyt dumne z własnych rozmiarów.
Jarek oderwał się wreszcie od drzwi i wyszedł na środek sali. Idąc nie spuszczał wzroku z mrowia połyskujących przed nim złotych punkcików. W miarę jednak jak się do nich zbliżał, szedł coraz wolniej. W pewnym momencie przekrzywił głowę, jakby coś zauważył i chciał się upewnić, czy nie ulega złudzeniu. Zaraz potem stanął.
Za ścianą coś się poruszało. W zależności od miejsca, z jakiego patrzał, niektóre świetliki gasły, a zapalały się za to inne. Jakby przesłaniała je jakaś ruchoma masa, której wybrzuszenia strzelały w górę ostrymi szpicami, ledwie dostrzegalnymi na ciemnogranatowym tle. Jak to jednak możliwe, żeby przesłaniały świecące punkty, skoro te tkwią w ścianie, a pomiędzy nią a Jarkiem jest tylko wolna, zupełnie pusta przestrzeń sali?…
Wpatrzył się przed siebie z wysiłkiem, od którego zabolały go oczy. Wpatrywał się minutę, potem drugą… Wreszcie drgnął i po raz któryś z rzędu poruszył głową. Nagle cicho krzyknął.
— Niebo! — zawołał półgłosem. — Prawdziwe niebo!
Nie wdając się w rozważania, co kto nazywa prawdziwym niebem, trzeba przyznać, że trafił w sedno. Ściana, przed którą stał, nie była bowiem granatowa, ani czarna, ani też nie miała żadnej innej barwy, jak nie ma jej żadna rzecz, która jest idealnie przeźroczysta. Złoty pył nie był wcale wtopiony w szklaną masę, z której była zrobiona i nie przywarł też do jej powierzchni. W ogóle nie było żadnego złotego pyłu. Wszystkie te migocące okruszki, pojedyncze złote ziarenka, blaszki i obłoki, tkwiły w nieskończonej przestrzeni rozgwieżdżonego nieba, tak daleko od miejsca, w którym stał Jarek, jak daleko tylko człowiek może sięgnąć myślą. A owe wznoszące się jakby spod podłogi wyżyny i szczyty, były naprawdę szczytami i wyżynami. Otaczały bazę ludzi z kosmosu na powierzchni globu, na którym nigdy nie stanęła stopa człowieka z Ziemi. To znaczy nigdy dotychczas. Nigdy przed Jarkiem.
Szybko pokonał odległość dzielącą go od przeźroczystej ściany. Tuż przed nią zatrzymał się i ostrożnie dotknął jej końcami palców. Jej powłoka była gładka i czysta jak prawdziwe szkło. Potrzymał na niej przez chwilę dłoń, aż poczuł w opuszkach palców dokuczliwe zimno. Wtedy wyprostował się, opuścił rękę i zapatrzył przed siebie.
Widok był niezwykły. Niezwykły, to bardzo słabe określenie. Ale mniejsza o słowa.
Granatowoczarne pole, nie, nie pole, a świat, a więc granatowoczarny świat, ciemny, a pomimo to ukazujący z dużą ostrością każdy szczegół swego krajobrazu. Najbliżej, u stóp chłopca patrzącego z pewnej wysokości, jakby stał na szczycie niewielkiego wzniesienia, rozciągała się równa jak stół płaszczyzna. Taka gigantycznej wielkości betonowa płyta, jakie zakłada się na lotniskach, aby wymościć drogę startującym i lądującym samolotom. Dalej góry. Najpierw pojedyncze skały, sterczące z równiny pionowo w górę, tak niespodziewanie, jakby nie wyrosły z niej samej, a zostały przyniesione przez jakiegoś olbrzyma, który gubił je po drodze, nawet o tym nie wiedząc. Cienkie, chaotycznie rozstawione świece przypominające wieże kościołów, smukłe graniastosłupy wyszczerbione na szczycie, wielkie bryły ogromnych głazów, ba, nawet regularne, długie stożki, celujące w gwiazdy ostrymi szpicami.
Za tym dziwnym skalnym lasem teren zaczynał się wznosić. Płaszczyzna przechodziła w pofalowany, pocięty bruzdami stok, który następnie śmigał w górę, aż do podnóża właściwych gór. Te były olbrzymie. Wszystkie znane chłopcu ziemskie szczyty mogły przy nich odgrywać rolę łagodnych pagórków, składających się z samych oślich łączek. Jeżeli nawet nie były o tyle wyższe, to w każdym razie biła z nich niespotykana w świecie, z którego przybył, groza i nieokiełznana siła. Z taką zapiekłą wściekłością strzelały w niebo poszarpanymi, ostrymi turniami, że Jarkowi, kiedy na nie patrzył, dreszcz przebiegł po plecach. Wydało mu się, że ma przed sobą jakiegoś niewyobrażalnie wielkiego potwora, który wyszczerzył zęby i przyczaił się do skoku.