A nad górami migotały gwiazdy, tkwiące w przestrzeni, wypełnionej granatowoczarną, doskonale przeźroczystą, kryształową masą.
Niebo tego globu jakby chciało wynagrodzić tym, których los rzucił na jego powierzchnię, wszystkie nieprzystępne i groźne widoki, na jakie natrafiali, rozglądając się wokół siebie. Firmament był niezwykle piękny. Był tak piękny, że Jarkowi zaparło dech w piersiach. Stał jak skamieniały, chłonąc tę spryskaną złotem, wdzierającą się przez szklaną ścianę przestrzeń, i stałby tak nie wiedzieć jak długo, gdyby za jego plecami nie rozległ się nagle jakiś szmer.
Na moment przymknął oczy. Wystarczył jeden moment, żeby przypomnieć sobie, gdzie jest i że niezależnie od takich czy innych widoków za oknem powinien mieć się na baczności.
Zaszemrało ponownie. Jakby ktoś szedł w miękkich pantoflach, stąpając na koniuszkach palców. A właściwie nie „szedł”, a skradał się chyłkiem. I był już niezbyt daleko.
Bardzo powoli, ciągle wstrzymując oddech, Jarek odwrócił głowę i spojrzał za siebie.
Miał prawo wrzasnąć. Miał także prawo zemdleć i nie pozwolić się ocucić przez bite dwie godziny. Może nawet zwariować… chociaż nie. Zwariować ze strachu nikt nie ma prawa. Nigdy, nigdzie i pod żadnym pozorem.
Jarek jednak nie myślał zwariować. Nie zemdlał. Ba, nawet nie krzyknął. Nie przypisujmy tego tylko i wyłącznie zaletom jego charakteru. Charakter okazuje człowiek wtedy, kiedy w obliczu naprawdę niezwykłej a groźnej sytuacji boi się, lecz przezwycięża strach, narzuca sobie spokój i z zimną krwią robi to, co do niego należy. Tymczasem prawda wyglądała tak, że Jarek, patrząc szeroko otwartymi oczami na to, co ukazało się teraz pośrodku mrocznej sali, odczuwał wszystko oprócz strachu. Nastrój lekkości i pewności siebie nie opuszczał go ani na chwilę. Środki zastosowane przez obcych, te jakieś ich „stymulatory”, czy jak im tam, pokazywały, co potrafią. Chyba, że odmierzyli mu taką specjalną końską dawkę, na wszelki wypadek…
Tak czy inaczej, od kiedy odzyskał przytomność, nie bał się ani przez chwilę. I natychmiast dał temu wyraz odzywając się spokojnym, niezbyt piskliwym głosem, co mimo wszystko dla niego samego stanowiło niejakie zaskoczenie.
— Nie boję się ciebie… — stwierdził.
Usłyszał miły dźwięk, przypominający śmiech prawdziwej, ziemskiej dziewczyny.
— A dlaczego właściwie miałbyś się mnie bać?… — powiedziała błyskając w uśmiechu drobnymi, białymi ząbkami.
Sola z nieba północnego…
Ktoś rzucił na ogień wielką, suchą, świerkową gałąź. Strzelił wysoko płomień, na moment wyłuskując z mroku pojaśniałe twarze Węży i przylepionej do Olika drużynowej gości. Jej podopieczne pozostały ukryte w cieniu. Siedziały ciasno jedna przy drugiej na niskich ławeczkach, przygotowanych specjalnie na dzisiejszy wieczór przez gospodarzy, ożywionych duchem miłości bliźniego. Kiedy ognisko buchało świeżym płomieniem, różowiały jedynie furażerki, sterczące nierównymi zębami z bezkształtnej, jednolitej masy, milczącej i nieruchomej. Także i teraz Jarek na próżno usiłował odnaleźć w mroku twarz dziewczyny, której imienia omal przed chwilą nie wymówił. Nie sposób było stwierdzić, czy jest tutaj i słucha go wraz z innymi. Ale gdzież właściwie miała być?
Zresztą, jest czy jej nie ma i tak musi powiedzieć. Bez tego jego historia straci swój specyficzny smaczek. I sporo sensu. Mogą to sobie tłumaczyć, jak chcą. Ostatecznie, opowiada im przecież swój „sen”. Człowiek nie odpowiada za to, co mu się śni. Może to być w końcu dziewczyna, o której na jawie nie myśli się z czułością, a wręcz przeciwnie. Albo też nie myśli się wcale. Czy w każdym razie rzadko i raczej przypadkiem.
Zresztą, pal ich licho. Niech robią, co chcą. Niech się w ostateczności pośmieją. W końcowym rachunku i tak to on będzie się śmiał z nich. To nic, że sam przed sobą.
Obejrzał się. Dotychczas cały czas mówił stojąc. Teraz zabolały go nogi. To znaczy, bolały go już zapewne od dłuższej chwili, ale nie zwrócił na nie uwagi. I pewnie nie zważałby na ten ból nadal, gdyby nie ów fajerwerk, który przerwał jego opowieść, zmuszając go do cofnięcia się o krok i przymrużenia oczu.
Po tej stronie ogniska nie było ławeczek. Zaledwie jednak rozejrzał się wokół siebie, żeby znaleźć jakieś zaimprowizowane siedzisko, ktoś obok niego wstał i zrobił mu miejsce. Była to niemała ofiara, zważywszy, że chodziło o wysunięty kopczyk, porosły wysoką trawą, zapewne pozostałość po najbardziej pracowitym z miejscowych kretów. Jarek usiadł i z ulgą wyprostował nogi, kierując stopy w stronę ogniska. Tak, miejsce było znakomite. W dalszym ciągu górował nad otoczeniem, równocześnie siedząc i nie tracąc nic z bijącego od ognia ciepła. Nawet najpogodniejsza sierpniowa noc, jest tylko sierpniową nocą. Na twarzy i dłoniach dawał się wyraźnie odczuć dotyk jej zimnych, wilgotnych palców.
— To była dziewczyna — powiedział Jarek, wracając do swojego opowiadania. — Oczywiście znałem ją przedtem. Nie wiem jak wam, ale mnie nie śnią się na ogół ludzie zupełnie obcy. Tę dziewczynę widziałem raz czy dwa w… sąsiednim obozie. Pewnie — uśmiechnął się z przymusem — jest teraz tutaj, może jednak nie będzie mieć pretensji o to, że mi się przyśniła. To chyba dlatego, że ma takie dziwne imię. We śnie wszystko powinno być dziwne, prawda?… No więc Sola…
Przerwał mu krótki, stłumiony chichot, który dobiegł z mroku, ścielącego się za ogniskiem. Ktoś syknął niecierpliwie i ponownie nastała cisza.
Tak, to była Sola. Dziewczyna z przystani, bohaterka sceny, w której główną rolę odegrały trzy wiedźmy. Dziewczyna zadzierająca nosa, nawet jeśli ten nos naprawdę miał bardzo delikatne kształty i tkwił w pięknej, trochę ciekawskiej twarzyczce, okolonej puszystymi, kasztanowymi włosami.
— Dlaczego miałbyś się mnie bać?… — powtórzyła z uśmiechem, postępując krok bliżej. W półmroku, czy może lepiej powiedzieć, w ciemnogranatowym oświetleniu, przenikającym do wielkiej sali przez przezroczystą ścianę, jej twarz rysowała się bardzo wyraźnie z najdrobniejszymi szczegółami. A więc ten sam lekko zadarty nosek, któremu poświęciliśmy już tyle uwagi, i w niewielkiej odległości od niego, na lewym policzku ten sam mały, interesujący pieprzyk. Duże oczy, niebieskie jak niebo. Rzecz jasna zwyczajne, uczciwe niebo — nie to tutaj, piękne, owszem, lecz równocześnie tak przeraźliwie obce. Te same lekkie ruchy, jakby tańczyła, sama o tym nie wiedząc. Po prostu, Sola.
— Jesteś tutaj? — spytał Jarek, może w nadziei, że dziewczyna zaprzeczy. Nie zrobiła tego jednak.
I w gruncie rzeczy trudno było mieć jej to za złe.
— Mniejsza o mnie — powiedziała, nie przestając się uśmiechać. — Ważne, że ty tu jesteś. To jest naprawdę coś, nad czym warto się zastanowić…
— Czy… — zaczął z wahaniem i urwał. Chciał spytać, czy ona znalazła się tutaj w podobnych okolicznościach jak on sam. Nieźle byłoby to wiedzieć, gdy by się chciało ostatecznie ustalić, jak to naprawdę jest z tymi staraniami obcych, aby żaden człowiek nie doznał najmniejszej bodaj przykrości w związku z ich obecnością na Ziemi. Ale potem, patrząc jak się uśmiechała, obserwując wyraz jej twarzy, tak pogodny i beztroski, jaki może mieć tylko ktoś, kto wie, że jest u siebie, ugryzł się w język. A jeśli ona już ł tam, nad jeziorem, należała do nich? Jeśli jest po prostu stamtąd?