Выбрать главу

A wieczór zapowiadał się przyjemnie. Za niespełna godzinę na skraju piaszczystego cypla buchnie złoty płomień, kładąc się na wodzie drugą księżycową ścieżką aż do przeciwległego brzegu jeziora. Jak za dawnych, pięknych, pogańskich czasów, ogień otoczą ciemne sylwetki druhów o spoważniałych nagle twarzach. Zabrzmi piosenka, stara i zawsze miła harcerskim sercom. A przedtem jeszcze dyżurni rozdadzą Wężom i ich gościom, dziewczętom z sąsiedniego obozu, mocne, świeżo zaostrzone wiklinowe witki. Pod palenisko podjedzie kocioł pełen pociętej na tęgie porcje i dobrze pachnącej czosnkiem wiejskiej kiełbasy. Taką właśnie kiełbasę, specjał nad specjały, udało się dzisiaj zdobyć w nadleśnictwie druhowi intendentowi, dzięki jego osobistemu urokowi i stałej gotowości prawienia pochlebstw każdej spotkanej istocie, u której zauważył coś, co byłoby mile widziane w obozowej spiżarni. No cóż, intendent może, a nawet powinien, piastować cnoty błędnego rycerza, ale nie w godzinach służbowych. A na obozie, jak wiadomo, jego godziny służbowe trwają od pierwszej do ostatniej trąbki i od ostatniej do pierwszej.

Olik pociągnął nosem, jakby chciał sprawdzić, czy w powietrzu już nie unosi się zapach przypieczonej na złoto kiełbasy. Następnie jego myśli wypełnił obraz Marylki, drużynowej dzisiejszych gości Węży, dziewczyny o włosach tak czarnych, że aż granatowych i o szczególnie długich, opalonych na brąz nogach. Tak, wieczór zapowiadał się naprawdę przyjemnie. Chyba, że ta łajza, Jarek…

— Cholera — warknął komendant, w nagłym przypływie złości. Wyprostował się odruchowo, podciągnął pas i ponownie spojrzał na zegarek. Siódma dziesięć. Minęło już dwadzieścia pięć minut, od kiedy spostrzegł że wśród krzątających się w obozie chłopców nie ma Jarka. Znowu „tego” Jarka. Dwadzieścia pięć minut to niby nic takiego. Nie tylko spotkany przed chwilą w tak dramatycznych okolicznościach Kazik Chrabal wybrał się do lasu po chrust. Inni chłopcy również. Ale Jarkowi drużynowy sam osobiście zabronił oddalać się od obozu, i to pod jakimkolwiek pozorem. Ten surowy wyrok został ogłoszony na apelu, w obecności wszystkich Węży i jak nigdy spotkał się z powszechną aprobatą.

Bo też trzeba przyznać, że druhowi Jarkowi Kolińskiemu przytrafiła się historia zupełnie niesłychana. Pewnego ranka, a konkretnie trzy dni temu, przed porannym apelem, nagle wyparował. Krzyczeli, nawoływali… nic. Przepadł, jak kamień w wodę. Kiedy zabrakło go na obiedzie, co samo przez się świadczyło już o powadze sytuacji, Olik zarządził alarm.

Szukali go do wieczora. Szukali i przez całą noc, już z pomocą nadleśniczego wraz z grupą pracowników leśnych. Przedtem jeszcze, rzecz jasna, pomyśleli o jeziorze. Ale wszystkie łodzie i kajaki stały przy brzegu, więc pokłuli tylko bosakami dno wokół przystani i nurkowali, wydzierając sobie gumowe maski, w promieniu kilkudziesięciu metrów od pomostu. Nie natrafiwszy na żaden ślad, ruszyli w las. Przetrząsnęli całe hektary puszczy, zaglądali do wszystkich dołów dołków, wdzierali się w najciaśniejsze chaszcze, zdobiąc kolczaste maliniaki strzępami spłowiałych bluz i własnej, opalonej skóry. Wszystko na nic.

Kolację jedli wówczas w milczeniu, na chybcika, rozcierając ukradkiem pręgowane czerwono, opuchnięte kolana i łokcie. Potem podzielili się na tyle grup, ilu było wśród nich miejscowych pracowników nadleśnictwa. Pod ich komendą, zaopatrzeni w latarki, szukali dalej. Ze szczegółowymi mapami w rękach, systematycznie, przepatrzyli jeden po drugim wszystkie pobliskie bunkry i na pół zasypane rowy strzeleckie. Tej nocy nikt nie spał w obozie.

Wreszcie, o czwartej nad ranem, Olik zwołał naradę kadry. Nie było ich wielu. Zastępca komendanta, kwatermistrz, intendent, jeszcze jeden instruktor i dwóch zastępowych. Obóz liczył zaledwie dwudziestu ośmiu uczestników. Po wielu burzliwych dyskusjach w Komendzie Chorągwi, Olikowi udało się uzyskać zgodę na samodzielny wyjazd drużyny. Ani on sam ani jego Węże nie lubili jeździć z całym hufcem. Lepiej czuli się w swoich kilku namiotach, ukrytych między drzewami w jakimś pięknym a zapomnianym przez ludzi zakątku, aniżeli pośrodku obozowego miasteczka, czy zgoła miasta, po którym uganiają dowożące prowiant furgonetki, gdzie jada się w ogromnych oszklonych stołówkach, słucha muzyki płynącej z ochrypłych głośników i gdzie aż srebrzy się od sznurów Bardzo Ważnych Osobistości.

Tym staranniej teraz unikał Olik wzroku kolegów. Zresztą, w gruncie rzeczy, niewiele mieli sobie do powiedzenia. Na dobrą sprawę chodziło tylko o to, kto pojedzie do miasta porozmawiać z milicją i wysłać telegram do Szczecina, by zawiadomiono rodziców Jarka. Wybór padł na zastępcę komendanta. Był nim Marek Fura, chłopisko prawie dwumetrowe, żylaste, ale tak chude, że stary Kowalik, który uczył geografii, a poza tym lekko niedowidział, wziął go kiedyś za wieszak i koniecznie chciał na nim umieścić fizyczną mapę Europy.

Kiedy krótka narada dobiegła końca, Marek wstał i zaczął przygotowywać się do drogi. Nie powiedział jednego słowa, niemniej widać było, że tym razem on sam chętnie zamieniłby się w wieszak, albo coś równie bezosobowego. No cóż, misja, jaką mu zlecono, z pewnością nie była do pozazdroszczenia.

I w tym właśnie momencie, dokładnie siedem minut po piątej ze szczytu skarpy dobiegł rozdzierający okrzyk Węża:

— Jeeest!

Las po przeciwnej stronie jeziora odpowiedział echem.

— Jeeest! — zabrzmiało ponownie. Jakby czyjaś najmilsza na świecie drużyna strzeliła najpiękniejszą na świecie bramkę.

Obóz ożył. Chłopcy, z których każdy jeszcze kilka sekund temu gotów był przysiąc, że jego nogi ważą po kilka ton, darli się w górę stromego, piaszczystego zbocza jak stado młodych kozic. Chwilę później na placu pomiędzy namiotami pozostał samotny Olik.

On też zerwał się w pierwszej chwili, kiedy powietrze przeszył tryumfalny okrzyk wartownika. Ale nie pobiegł ze wszystkimi. Postał jakiś czas, pocierając palcami czoło, jak człowiek budzący się ze snu, następnie odetchnął głęboko i najspokojniej w świecie zasiadł na ławeczce. Nogi wyrzucił przed siebie, na całą ich długość i splótł ramiona na piersi. Czekał.

Jarka odnalazł nadleśniczy, który wraz ze swoimi ludźmi ani na moment nie przerwał poszukiwań. Chociaż „odnalazł” nie jest w tym wypadku najwłaściwszym określeniem. W pewnym momencie chłopiec po prostu wyszedł z leśnej przecinki i widząc znajome, zielone mundury, powiedział grzecznie: „dzień dobry”. Następnie zachowywał się tak, że gdyby nie jego kwitnący wygląd, zdrowego, dobrze wyspanego młodego człowieka, nadleśniczy ani chybi doszedłby do wniosku, że chłopak doznał szoku i bredzi teraz w śmiertelnej gorączce. Na pytanie, gdzie, u licha, tkwił przez okrągłą dobę, Jarek zrobił urażoną minę i wyjaśnił, że wstał tylko nieco wcześniej niż zwykle i przed apelem wybrał się do lasu na grzyby. A teraz właśnie wraca, bez grzybów wprawdzie, ale za to z nadzieją, że zdąży na śniadanie.

Dobry humor chłopca nie trwał jednak długo. Spostrzegłszy, że obecni przyjmują jego opowieść nie lepiej, niż na to zasługiwała, urwał nagle w połowie słowa, po czym dłuższą chwilę stał nieruchomo w miejscu, jakby porażony jakimś niezwykłym odkryciem. Wreszcie, gdy ostatecznie wyprowadzony z równowagi nadleśniczy chwycił go za ramiona i potrząsnął z całą siłą, na jaką stać człowieka po dwudziestogodzinnym deptaniu puszczy, Jarek wydał z siebie złowrogi jęk, tak przejmujący, że otaczającym go ludziom przemaszerowały przez plecy roje zimnych mrówek. Potem wymamrotał szybko coś bez ładu i składu, zwiesił nisko głowę i nie oglądając się na nikogo, ruszył prosto do obozu. W połowie drogi opadli go chłopcy. Z braku czasu, a także z innych powodów nie będziemy tu powtarzać tego, co od nich usłyszał. Jeżeli usłyszał coś rzeczywiście. W jego twarzy nie drgnął bowiem najmniejszy mięsień. Szedł wolnym, jednostajnym krokiem, nie przestając celować wzrokiem w koniuszki własnych butów i sprawiał wrażenie, że do jego świadomości nie dociera nic, ale to nic z tego, co dzieje się wokół niego.