Выбрать главу

Jarek odetchnął głęboko. Powoli coś niecoś zaczyna być jako tako zrozumiałe. Obcy wyłuskali z jego myśli obraz znanego mu człowieka i „wyświetlali” mu go żeby miał sobie z kim pogadać. To dobrze. W ten sposób przynajmniej o swoją najbliższą przyszłość może być naprawdę spokojny. Zadali sobie niemało trudu, żeby go uratować, ściągnąć tutaj i nawiązać z nim towarzyską pogawędkę. Nie zrobili tego po to, żeby go teraz nagle zemleć na proszek i posypać nim ścieżkę w ogródku, koło bazy. Albo wyciąć mu jakiś inny, równie zabawny numer.

Nagle zmarszczył brwi. Zaświtała mu pewna myśl.

Zdziwił się, że dopiero teraz.

— No pięknie — powiedział żywo, patrząc w oczy dziewczyny, której tu nie było — opowiedziałaś mi, jak to się stało, że mam cię przed sobą. W porządku. Niech będzie, że w porządku. Ale dlaczego ty jesteś… — zawahał się — dlaczego jesteś… no, wiesz, co chcę powiedzieć — zirytował się.

Sola zrobiła zdziwioną minkę. Taką niewinną, pytającą minkę, z którą, trzeba przyznać, było jej szczególnie do twarzy.

— Nie bardzo…

Jarek żachnął się. I co to za czytanie w myślach!

— Czemu to właśnie ty? — wyrzucił z siebie jednym tchem. — Dlaczego akurat wybraliście sobie postać tej, no… — zająknął się.

— Dziewczyny?…

— Uhm… — w mruknięciu chłopca zawarł się cały świat najrozmaitszych uczuć.

Zdziwiona mina Soli stała się odrobinę bardziej zdziwiona. Ponadto zyskała jeszcze wyraz podobny do tego, jaki zdarza się człowiekowi, kiedy w klasie, na lekcji, usłyszy nagle głos nauczyciela wymawiającego jego nazwisko, podczas gdy on sam zajęty jest właśnie na przykład lekturą przechwyconego podstępnie listu tej rudej Iwony do Jacka Wilczyńskiego.

A przybrawszy już taką minę, nie mogła, rzecz jasna, odpowiedzieć od razu. Toteż w granatowej sali znowu przez chwilę panowała niczym nie zmącona cisza.

— Nie wiem… — powiedziała, rozkładając bezradnie ręce. — O to powinieneś zapytać sam siebie — dodała po namyśle. — Przecież my wybraliśmy tylko z twojej własnej pamięci obraz istoty, która górowała w niej nad innymi. To znaczy obraz wyraźniejszy niż inne. Albo ta istota z jakiegoś powodu najsilniej utrwaliła się w twoich myślach, albo jej wizerunek był może tylko najświeższy… skąd mogę wiedzieć… — potrząsnęła głową. — My przecież nie narzucaliśmy ci niczego… raczej ty nam…

Jarek wstał. Przez chwilę patrzył prosto w niebieskie oczy, przyglądające mu się z wyrazem niewinnej przekory, po czym nagle, nie powodowany żadną konkretną myślą, odwrócił się i podszedł do przeźroczystej ściany.

Ładna historia. Wleźć w łapy przybyszom z innego świata, zostać porażonym jakimś tam „polem”, znaleźć się nagle w statku kosmicznym, który ląduje na globie oddalonym od Ziemi o… w każdym razie wystarczająco dużo — i to wszystko po to, aby się przekonać, że obraz jakiejś zadzierającej nosa smarkuli tkwi w naszych myślach, wryty tam jak w twardej, wysokiej skale. Tak wysokiej, że widać ją z sąsiednich planet, razem z tym, co na niej namalowane. A nawet dalej, niż tylko z planet. Inaczej mówiąc, polecieć do gwiazd, aby dowiedzieć się czegoś o sobie samym. I żeby to chociaż było coś naprawdę nadzwyczajnego. Gdzie tam! Po prostu, że myśli się o jakiejś dziewczynie…

Czysta zgrywa. Przecież on tej Soli nie… ona wcale mu się tak bardzo nie podoba. Nie jest brzydka, prawda… Nie, brzydka na pewno nie jest. Ma takie same duże, niebieskie oczy, jak ta tutaj. Puszyste, kasztanowe włosy z tymi kosmykami. Jasny meszek na policzkach, jak u brzoskwini. Pieprzyk…

Jarek przymknął oczy. Nie miał pojęcia, skąd mu się to wzięło, ale poczuł nagle, że poświęciłby wiele, bardzo wiele, żeby tylko móc ją teraz zobaczyć. Teraz, zaraz. Nie jej podobiznę, której nie można nawet dotknąć. Solę żywą, niechby nawet zadzierającą nosa i wymyślającą mu od smarkaczy… ale prawdziwą, jak prawdziwy może być tylko człowiek, urodzony i wychowany na Ziemi, związany z Nią, z Jej górami i nizinami, z zapachem lasów, błękitem nieba i jezior, z innymi ludźmi…

Coś ścisnęło mu serce. Sola…

— Chciałbym wrócić… — wykrztusił, sam nie wiedząc kiedy.

— Wrócisz na pewno — zabrzmiał za nim poważny głos. Prawdziwa Sola z pewnością nie odezwałaby się takim głosem. Brzmiałby o wiele mniej życzliwie. Chociaż… może, gdyby on zaczął mówić do niej inaczej… gdyby zauważyła i zrozumiała, że dzieje się w nim coś ważnego, może wtedy i ona odniosłaby się do niego… no, jak, na przykład?… A jeśliby podeszła bardzo blisko, położyła dłonie na jego piersi… nie takie dłonie, które przechodzą przez człowieka jak przez powietrze, ale ciepłe, drobne rączki, które mógłby przytrzymać w swoich, przytulić…

Przeszedł go dreszcz. Mimo woli uniósł głowę i spojrzał przed siebie. Granatowa noc, z nadmiarem gwiazd. Skały, tkwiące w okolicznej równinie jak ciernie. Góry…

Dobrą chwilę wodził po tym obcym krajobrazie nieprzytomnym wzrokiem, zanim zdał sobie sprawę, gdzie jest i na co patrzy. Wzdrygnął się nagle, jak człowiek obudzony z najgłębszego, pięknego snu kubłem zimnej wody.

— Wrócisz… — powtórzył głos za jego plecami. Najbliższy pojazd, jaki stąd wystartuje na Ziemię, weźmie cię z sobą. O tym, kiedy to nastąpi, zadecyduje już bezpośrednio Centrala…

Oprzytomniał wreszcie na dobre. Odwrócił się i ponownie zmierzył spojrzeniem obraz naśladujący dziewczynę, o której przed chwilą myślał. O której myślał i przedtem, jak się teraz okazało, częściej i inaczej, niż sam zdawał sobie z tego sprawę. Wróci… Pewnie, że wróci…

Raptem podskoczył.

— Ale mnie przecież tam szukają! — krzyknął rozpaczliwie. Rzucił się w stronę Soli, jakby ją chciał chwycić za ramiona i z całej siły potrząsnąć, ale zatrzymał się w ostatniej chwili. Stanął jak wryty i załamał ręce. Jak mogłem o tym zapomnieć — myślał gorączkowo. — To przez te ich przeklęte „stymulatory”. Żebym się przypadkiem nie denerwował i nie martwił. Ładna historia! Co tam się musi dziać…

Pomyśleli, że się utopił. Albo że wlazł do jakiegoś bunkra. Olik zawsze czerwieniał na twarzy, kiedy mówił o tych bunkrach. Gdyby wiedzieli, co mu się przytrafiło… ale skąd niby mają wiedzieć. Może któryś z Węży mruknie nawet z przekąsem, że pewnie porwali go Marsjanie. Ale nie przyśni mu się nawet, jak bliski jest prawdy. Będą szukać. To znaczy już szukają. Licho wie, od jak dawna…

— Wiesz, co narobiłaś?! — zawołał z wściekłością j żalem. — Przecież oni tam dostają kota, żeby mnie znaleźć! Zawiadomili milicję, rodziców… żeby was pokręciło! Od kiedy tu jestem?! To znaczy jak dawno temu wlazłem tam w to wasze pole?!

— Kończy się druga doba — odpowiedziała spokojnie. — Ale nie martw się. Dla kolegów, których opuściłeś, ta doba przyjdzie dopiero za kilka dni. Wrócisz na Ziemię dokładnie w tej samej chwili, w której odleciałeś. To kwestia szybkości…

Jarka zamurowało. Co ona plecie… Jakiej znowu „szybkości”?! I co to znaczy „wrócisz w tej samej chwili”… skoro już upłynęły dwie doby?…